Pierwszy dzień świąt musiał być spędzony na rowerze. Jeszcze lepiej, gdy towarzyszy mi Gosiak. Spotkanie najwcześniej jak się da i zrodził się pomysł odwiedzenia Gilowa. Mała wieś o której dowiedziałem się dzięki zabawie w geocaching. Już dawno tam mieliśmy zawitać i dzisiaj zrodziła się ku temu okazja.

Najpierw trzeba było wyposażyć się w wodę. Sklepy pozamykane, więc została stacja benzynowa. Jedna jest niedaleko. Gosia stanęła w kolejce i tak spędziła tam ładne kilkanaście minut. W pewnym momencie podszedł do mnie podjazdowy i zamieniliśmy parę słów. Ludzie kupują hot-dogi,
Świeżak na zmianie i to jeszcze sam. No pięknie. W końcu wydostajemy się z tego miejsca i kierunek Danków.

Trochę lasami, chowając się przed wiatrem, bez większych postojów. W Bobrówku Gosiak rzuca pomysł, aby odwiedzić
Leżącego Słonia. Z rok temu byliśmy tam ostatni raz, początki naszej znajomości. W sumie czemu by tam nie zajrzeć?


Ulokowany na głazie narzutowym czekam, aż Gosiak przestanie się zachwycać pięknem przyrody, albo komentować podmuchy wiatru.

Tyle było moich zdjęć tego miejsca. Otwarta przestrzeń i dokuczliwy wiatr. Zostawiamy
Słonia i jedziemy w nieznane. Mamy mapę ze sobą, ale czy będzie ona nam pomocna? Niby trasa wyznaczona, ale i tak lądujemy tam gdzie nie chcieliśmy… trochę kilometrów od Gilowa. Standard. Narada co robimy dalej, czy planujemy już drogę powrotną?


Konie spotkane po drodze.


Akcent świąteczny – idzie zima.


Życzenia, telefon do rodziny, czy brak zaufania do moich zdolności nawigacyjnych?

Ostatecznie plan naszkicowany i czeka nas trochę jazdy pod wiatr. Koniec końców trochę mimochodem docieramy do Gilowa. Z namierzeniem wieży nie było żadnego problemu. Tym bardziej z keszem. Szkoda, że to miejsce to teraz taka ruina i miejsce libacji.


Wieża widokowa, która pochodzi z pierwszej połowy XX wieku. Otaczała kiedyś park krajobrazowy. Dzisiaj już niewiele z tego wszystkiego zostało.

Wspomnę o keszu, bo bardzo spodobał mi się logbook. Ciekawe wykonanie, gratuluję pomysłu. Szybki wpis, zabieram geokreta no i trzeba wracać do domu. Pomylić drogę powrotną się już nie da. W Tucznie jednak brak liści na drzewach odsłania pałac. Na krótką chwilę tam zaglądamy, ale bardziej od budowli zainteresowały nas zwierzaki.


Każdy będzie miał sesję zdjęciową.


Koza trochę płochliwa i sama wolała sobie skubać trawę, niż ją ode mnie dostawać.


Kuc, niezwykle spokojny i niedotykalskie barano coś tam podobne.


Pałac z końca XIX wieku. Na jego bliższy rekonesans przyjdzie jeszcze pora.

Powrót najprostszy, najszybszy. Ciemności szybko nas zastały, bo tak dobrze się bawiliśmy, że trochę ten czas za szybko uciekł. Ważne, że o stosownej godzinie zameldowaliśmy się oboje w domach.

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *