Tyle czasu rozłąki, ale Gosia w końcu wróciła z urlopu, także tego ode mnie. Nie ma czasu na przestawienie się na codzienne życie i już na kolejny dzień z samego rana stałem pod jej garażem 🙂

W głowach zrodził się pomysł, aby wybrać się do Lubniewic na Święto Sandacza. Oczywiście dojazd na okrętkę i to dość solidną okrętkę. Najpierw wioskami dotarliśmy w okolice Rudnicy. Całkiem przypadkiem odkryliśmy szlak rowerowy, który polnymi drogami pozwala minąć wieś. Następnie przez kolejne wioski do Krzeszyc. Było trochę jazdy DK22, ale nie była o tej porze jakoś wielce ruchliwa.


Łabędzia rodzina płynie sobie kanałem.


Gosia jedzie sobie rowerem.

Przy stacji Redux przerwa za potrzebą, a tam szok. Z tyłu przepiękne miejsce na postój. Jest staw, rybki, fontanna, miejsca do siedzenia, nawet plac zabaw. Gosiak to ma ten kobiecy instynkt i doskonale wie, gdzie się zatrzymać. Żeby podobnie to u mnie działało :/


Staw z fontanną.


Rybki.

Przez Muszkowo, Trzebów i Długoszyn docieramy do Sulęcina. Taką sobie trasę wymyśliliśmy. Po drodze były śliwki i chłodzenie się w fontannie. Woda niesamowicie brudna, bleee. Szkoda, że nikt nie dba o to miejsce.


Zabawy przy fontannie.

Rzut na mapę i pytanie, jak się teraz dostać do Lubniewic? Droga przez Jarnatów jest już oklepana strasznie. W ruch idzie mapa i palcem wskazujemy Wędrzyn. Przy okazji odwiedzimy tamtejsze jezioro.

Udało się znaleźć spokojne miejsce na pomoście, gdzie spędziliśmy trochę czasu. Mogliśmy się nieco schłodzić. Potem pojechaliśmy dalej w las czarnym szlakiem rowerowym, nie wiedząc gdzie on nas zaprowadzi. Tam po jakimś czasie pojawił się żółty szlak i potem już walczyliśmy na górach na drodze Glisno – Lubniewice. Gosiak tak się rozochocił, że masakra i pokonanie tych wzniesień nie było dla nas żadnym problemem.


Żółtym szlakiem rowerowym przed siebie.


Szykuje się atak na Glisno.

Pojawiają się Lubniewice i gdy zobaczyliśmy tych ludzi, ten cały gwar, chaos i wszystko, co z tym związane… wystarczyło tylko spojrzenie na siebie i tyle było Święta Sandacza. Żadne z nas nie chciało się tam pchać. Powrót w kierunku Rudnicy i do skrzyżowania istny samochodowy horror. Nie wytrzymałem i musiałem oddech złapać na jednym z leśnych parkingów.

Potem było już bardzo dobrze, dopóki na horyzoncie nie zobaczyliśmy burzę. Mieliśmy wrócić przez Deszczno, ale tam nieco grzmiało i błyskało. Stąd też lepszą alternatywą było się trzymać DK22 i schronień w postaci przystanków. Tak policja przez wypadek na tej drodze skierowała nas na Ulim i kawałek dalej mieliśmy dłuższy postój, bo zaczęło solidnie padać.
Na szczęście pod przystankową wiatą. Gosiak władował się w autobus, bo akurat
jeden jechał pod jej dom. Natomiast ja samotnie przedarłem się przez Gorzów i zalane ulice (trochę deszczu, a z dróg robi się rzeka). Na całe szczęście nieco dalej było suchutko i np. w Jeninie nie spadła ani kropla deszczu.


Ciągle pada, na na na na na na na na…

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *