Rok temu miałem okazję wystartować w drugiej edycji Gorzowskiego Duathlonu. Bardzo fajne ściganie w zamkniętym ruchu ulicznym. Ponownie na partnera biegowego wybrałem Zbyszka. Może wybrałem to za dużo powiedziane, bo on jako jedyny chce ze mną biegać.

Nasz duet miał bardzo silne wsparcie w postaci Gosi, która pojawiła się z aparatem… aparatami. Wyposażona full profesjonalnie. Zabrakło może jedynie wuwuzeli. Tak więc wszelkie zdjęcia w tym wpisie są jej autorstwa i na 99% procentach jestem tam ja 😛 Takie zaskoczenie.

Na miejsce startu mam bardzo blisko, bo mieszkam niedaleko. Tak więc z rana poszedłem odebrać pakiety startowe i potem spokojnie przygotować się do startu. Problemem była pogoda. Start przewidziano na godzinę 9, a z rana ledwo 2 stopnie Celsjusza na termometrze. Potem na szczęście słupek poszedł znacznie do góry i można było zrzucić trochę odzieży.

Fot. Gazeta Wyborcza (Radosław Łogusz).

Do startu pozostało niewiele czasu i nie mam zamiaru pchać się do przodu. Do całej tej rywalizacji podchodzę spokojnie. Jeszcze w międzyczasie pomagam dopompować koło jednej z zawodniczek, bo trochę miała pecha złapała kapcia w tylnym kole. Czas jest na wszystko mimo, że zaraz zacznie się odliczanie. Jeszcze parę zdań mogę zamienić z Piotrkiem, którego podziwiam, że startuje indywidualnie.

Do przejechania mamy 38 km i potem jest 7 km z hakiem do przebiegnięcia. Względem poprzedniego roku to trasa biegowa została skrócona. Wyłączono z niej Park Kopernika i biegacze pokonają dokładnie taką samą pętlę, jak my pięciokrotnie.

Wybiła godzina 9 i startujemy. Oczywiście zostaję trochę w tyle, ale nie mam zamiaru tutaj długo zabawić i przebijam się do przodu.

Pierwsza grupa jest już poza zasięgiem.

Piotrek, a zanim goniący ja…

… z pełnym skupieniem na twarzy 🙂

Pierwszą pętlę w większości pokonałem samotnie goniąc pierwszą grupę i jechało mi się bardzo dobrze. Wiedziałem jednak, że długo tak się nie pociągnie. Górki są wymagające, a strata do prowadzących jest już zbyt duża. Tak więc tworzy się druga grupa i tutaj przycupnę na nieco dłużej.

Nawigacja, która jest jednocześnie moim licznikiem stwarza problemy. Uchwyt nie trzyma jej na wybojach i zamiast skupiać się na dziurach i jak najszybciej zjeżdżać to muszę ją przytrzymywać, aby nie zgubić jej po drodze. Przeszkadza mi bardzo, więc wywalam ją sam, wprost pod nogi Gosi. Dalszą część wyścigu pojadę bez żadnych danych na temat prędkości.

To będzie mistrzowski rzut nawigacją.

Uformowała się spora grupka i tak pokonujemy kolejne kilometry. Bardzo fajnie się jedzie. Na podjazdach czuję się bardzo dobrze i szybko odskakuję od grupy. Nie ma jednak sensu samemu pruć przed siebie, więc wjeżdżam swoim tempem, aby potem wszyscy znowu się scalili razem.

Na trzecim kółku postanawiam wziąć sprawy w swoje ręce. Większości zaczynają już doskwierać podjazdy. Na zjazdach odpoczywają, więc postanawiam tam nieco pociągnąć grupę. Ile sił mam w nogach to ciągnę przed siebie. Zrobimy selekcję i może zmniejszymy stratę do prowadzących. To drugie to takie złudne marzenie.

Selekcja się udała i grupa rozerwana została na strzępy. Pozostało ostatnie kółko i z grupy goniącej to tylko ja i jeden z zawodników od zespołu Lecha Piaseckiego. Z początku planujemy czekać na resztę, aby jeszcze coś powalczyć, jednak oni się za bardzo nie kwapią, aby przyspieszyć. Tak więc idziemy po zmianach, a na ostatnim podjeździe pełna moc. Na zjeździe udaje nam się dognić jeszcze jedną osobę, która odpadła z pierwszej grupy.

Wszystko stawiam na jedną kartę. Nie oglądam się za siebie i pruję do przodu do strefy zmian, gdzie powinien czekać Zbyszek.

Wprowadzam trójkę do strefy zmian. W zasadzie tak mi się wydawało, że siedzą mi na kole, ale okazało się, że ich zerwałem. Wpadam więc sam. Najgorsze to zeskoczyć z roweru i podbiec. Kontakt z podłożem i nogi jak z waty. Niemiłe zaskoczenie. Zaciskam jednak zęby i próbuję biec, pokracznie, bo nie dość że nogi mówią stanowcze NIE! to jeszcze buty rowerowe w tym nie pomagają.

Nie wiem, czy to morda mi się śmieje, czy bardziej woła o pomoc.

Zbyszek leci na trasę, a ja zostanę tutaj chyba już na zawsze.

Przejechanie 38 kilometrów zajęło mi 1:05:29. Zawsze może być lepiej, ale jestem z tego wyniku zadowolony. Jechało mi się bardzo dobrze. Pobawiłem na podjazdach, wprowadziłem zamęt w grupie i w ogóle czułem się dobrze.

Na metę można wbiec i tak.

1:38:50 z takim czasem kończymy III Gorzowski Duathlon.

Niedzielny poranek spędzony na ściganiu, tudzież kibicowaniu. Pogoda super, więc razem z Gosią postanawiamy się wybrać na krótki rozjazd, taki wiadomo, ze 100 km 🙂

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *