Paskuda pogoda z rana. Mglisto i temperatura oscylująca w granicach -3 stopni Celsjusza. Mimo to dzielny Robak wyjeżdża w trasę i w zasadzie na drodze jest sam (samochody można było policzyć na palcach jednej ręki). Rondo w Jeninie pokonane iście driftowo, bo gdzie nie gdzie można było natrafić na warstwę lodu.
W Gorzowie do wspólnego rowerowania dołącza Gosia. Odczarowuje Staruszka, ale spodziewałem się jakiś większych efektów, a tu takie pitu pitu. Ważne, że urok został zdjęty. Stres był, czuło się każde wibracje na tylnym kole, ale na szczęście bez zbędnych przygód. Jest bardzo dobrze.
Z racji małego ruchu na drodze postanowiliśmy wybrać te, które na co dzień zapchane są samochodami. Teraz można było z nich korzystać w pełni.
Smakowy murzynek. To się nazywa rozpieszczanie Robaczka.
Tak sobie jechaliśmy, wydłużaliśmy trasę i nim się obejrzeliśmy, wylądowaliśmy w Lubniewicach. Zimno na jakieś dłuższe posiedzenie, więc tradycyjnie kaczki nakarmione i obrany kierunek powrotny.
Dzisiaj kaczki jakieś niechętne były do jedzenia, chyba że zbytnio nie tolerują marmolady EPO.
– „Helga wracaj, ona jest tylko znajomą, nic dla mnie nie znaczy, Ty jesteś tą jedyną”.
Zimno, a Gośce zachciało się kąpieli?
Nie, to tylko pranie skarpetki?
Powrót przez Rudnicę, Kołczyn i wałem w kierunku Świerkocina. Ostatni przystanek właśnie w Kołczynie, gdzie spotykamy niezwykle sympatycznego psa. Głodny strasznie, że z całego tego wrażenia opakowanie po zbożowej kanapce zaczął wcinać (tylko to mieliśmy pod ręką).
Psia mama.
Zdjęcie, w ramkę i na ścianę nad kominkiem.
Adrian pragnie kilometrów, bo rok zaczął się fatalny. Tak więc wycieczka na poważnie zaczęła się w Gorzowie i tam w zasadzie zakończyła.
Warto odnotować, że po drodze spotkaliśmy żurawie. Jeden był bardzo blisko, ale ktoś nie potrafi zachować dyskrecji :p . W Lubniewicach natomiast chowała się nami sarenka, która takę się szybko ewakuowała. No szkoda, że nie dało się ich uchwycić.