Padła propozycja, abym dołączył do grupki znajomych Gosi i razem wybrać się do Rokitna. Pomysł przypadł mi do gustu, ponieważ mieliśmy w planach tam zawitać ponownie. Czekała nas pewna misja, która gdzieś w naszych głowach zrodziła się po odwiedzeniu tego miejsca jakiś czas temu. Kiedy to pierwszy raz postawiłem stopę na tej świętej ziemi.

Oczywiście żeby nie było łatwo to Gosia pomyliła miejsca zbiórki i tak pozostawiony zostałem sam sobie. Oczywiście wszystko skorygowała. Na domiar złego bardzo późno wyjechałem z domu i trzeba było mocno się nakręcić. Dumny dojeżdżam mniej więcej na czas, gdzie czeka już sporo rowerzystów. W tym wesolutki Gosiak.

Mamy przewodnika w postaci Marka, więc trasą nie ma co się przejmować. Jedziemy sobie bocznymi drogami, trochę szlakami rowerowymi. Niektóre miejsca widzę pierwszy raz na oczy. Fajnie.


Cześć grupy na jednym z postojów.

Poważniejsza pauza w Starym Dworku, niedaleko Lisiej Góry. Od razu zainteresowała mnie rzeka, gdzie natrafiłem nawet na nimfę wodną.


Pogoda nas rozleniwia.


Rzeka Obra.


Gosiak wesolutki… co można było robić z aparatem w chaszczach? Pewnie także natrafiła na nimfę wodną.


Rowerki. Jeden taki europejski.

Trzeba ruszać dalej w kierunku Popowa. Po drodze mijamy pola rzepaku i włącza się głupawka. Zapewne odnotowane zostanie to na blogu Gosi, ale mam usprawiedliwienie. To było w coś jedzeniu… albo nie… słońce przysmażyło za mocno… albo… w sumie to nie mam wyjaśnienia. Rzepak mnie sprowokował.


Jedziemy, tylko pewna dziewczyna czatuje z aparatem.


Rzepak podczas sesji fotograficznej.


Sesja rzepakowa.

Twierdzielewo i okolice to piach, piach, tony piachu. Niektóre fragmenty wręcz katastrofalne i łatwiej było prowadzić rower, niż się niepotrzebnie piłować. Kurzu więcej, niż na Dakarze. Od razu przypomniał się kwietniowy rajd. Tam także walczyliśmy z piachami. Jednak nie mogło być mowy, aby z twarzy schodził uśmiech.


Nie ma wyjścia, trzeba prowadzić.


Sesja zdjęciowa w terenie, trudnym terenie.


Żółtym szlakiem rowerowym przed siebie.

Po jakimś czasie na horyzoncie pojawia się Rokitno. Celem numer jeden jest bazylika. Czeka nas tam pewna misja. Będzie też czas na modlitwę, jeżeli ktoś tego potrzebuje.


Rokitno. Którędy teraz?


Wejście do bazyliki.

Jakiś czas temu z Gosią założyliśmy sobie, że wspólnie pokonamy sto setek, oczywiście tych kilometrowych. Postanowiliśmy wpisać się do księgi w specyficzny sposób i wrócić tam, gdy nasz cel zostanie osiągnięty. Wpisane zostało 17% realizacji, ale po dzisiejszej wycieczce wspólnie przekroczyliśmy sto kilometrów 18 razy. Jeszcze dużo przed nami, ale to zobowiązuje do tego, że ta przyjaźń musi przetrwać. Nie ma innej opcji.

Potem wybraliśmy się do parku. Gdy inni zachwycali się pięknem przyrody, ja na stawie puszczałem sobie statek i to taki większy.
Zosia nie jest zacumowana i bardzo łatwo daje siebie kontrolować.


Przy stawiku.


Pływająca „Zosia”.


Pora już myśleć o drodze powrotnej.


Dla zmęczonych przygotowana została alternatywa powrotu do domu.

Powrót czerwonym szlakiem rowerowym, który wyprowadza nas Chełmska. Tak wskakujemy w nieznane dla każdego i po jakimś czasie meldujemy się w Skwierzynie. Po drodze w polu wśród zarośli wypatruję sarnę. Stoi sobie i wszystkich nas ma w poważaniu. Patrzy sobie w przeciwnym kierunku. No niestety, aparat nie został wyjęty na czas i sarenka pomknęła z dala od nas. Szkoda, bo zdjęcie mogło być przepiękne.


Zdjęcie z rąsi, podczas jazdy.


Ostatni postój.

Polne drogi już za nami (no chyba, że policzmy rozkopany Santok) i tak meldujemy się w Gorzowie Wielkopolskim. Po drodze odłączają się kolejne osoby, a z Gosiakiem żegnam się przy
stacji rozstania. Tak nazwałem jedną ze stacji paliw, gdzie w większości przypadków kończy się nasz dzień wycieczkowy.

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *