Wczoraj miałem małą przygodę, gdzie pożegnałem swój ukochany licznik. Rozpadł się biedak i jeszcze się nie pogodziłem z jego stratą. Na kierownicy pozostało puste miejsce, mimo że na zamontowanie czeka już nowy.

Dzisiaj to ja się ociągałem i Gosiak był na miejscu zbiórki przede mną. Trochę wiało, więc nasze ambitne plany trzeba było skorygować. Mapa, palec i tylko może tu, a tu, albo tu. Ostatecznie wybraliśmy kierunek, a dalej się zobaczy. Z ust rowerowej przyjaciółki padły słowa musi być setka… no i jazda.


Mały objazd na ulicy Kostrzyńskiej.


Po betonowych płytach. Trochę trzęsie…

Zielony szlak rowerowy zaprowadza nas do Wojcieszyc i potem dalej na Santoczno. Tam już trzeba wybrać, gdzie dokładnie jechać, ale jak się okazuje, wcale to potrzebne nie będzie. Jak zwykle, wszystko skorygowało życie.


Piesek. Ogólnie to on ma głowę, ale coś ją schował.


Niemiecka jakość.

Nie ma sensu pisać, gdzie ostatecznie zaplanowaliśmy sobie dzisiaj pojechać. Jeden telefon wystarczył i trzeba było wracać do miasta. Tzw. siła wyższa. Humorki podupadły, ale nie ma co się zbytnio smucić. Jeszcze wiele przed nami. Skręcamy w kierunku Lip, a za Łośnem wpadamy na szlak rowerowy, który wyprowadza nas tam, gdzie zaczął się dzisiejszy dzień.


Gosia, jeszcze uśmiechnięta.

Pożegnałem się z Gosią i trochę pobawiłem się na powrocie. Chciałem dorzucić trochę kilometrów, ale jakoś mi się odechciało. Na dodatek dobił mnie ruch na drodze, bo akurat dużo osób wracało z pracy. Wolę jednak kameralne wypady, niż tam manewrować między samochodami.

Na koniec dodam, że sprawiliśmy sobie jaskrawe sznuróweczki. Przymierzałem się do tego od dawien dawna i szczerze powiedziawszy, gdyby nie Gosiak, to zapewne dalej bym się przymierzał. Zostały już przetestowane i są rewelacyjne 🙂

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *