Bardzo lubię podjazdy, dlatego też w głowie pojawia się myśl wzięcia udziału w zawodach rowerowych, gdzie legalnie można wjechać na Śnieżkę. Taka możliwość jest dwa razy w roku, a ja wybrałem zawody z cyklu Korona Karkonoszy. Wrzesień może nie jest pewny pogodowo, ale w górach to nic nie jest pewne (no może poza tym, że wszystkie „pagórki” znajdują się na swoim miejscu). Tak więc byłem jednym z pierwszych osób, które zapisały się na to ściganie… już w styczniu 🙂 Potem trzeba było czekać.

Pogoda niestety nie dopisała. Przez całą noc padało, a rano aura nie myślała o tym, aby przestać. Nie dziwi zatem fakt, że lista startowa uzupełniona była do oporu, a część zawodników zrezygnowała. Nie ukrywam, że im bardziej patrzyłem przez okno, tym bardziej mi się nie chciało. To samo zresztą Gosia, która postanowiła dopingować mnie ze szczytu. Z samego rana ubrała się odpornie na deszcz i ruszyła w pieszą drogę na Śnieżkę. Mi pozostawał czas na spokojne ogarnięcie się, bo pakiety startowe odbierać można było do godziny 10, a z racji tego, że znajdowaliśmy się w Karpaczu Górnym to zjazd do biura zawodów miał mi zająć z jakieś 10 minut.

Mój człowiek w postaci Gosi w drodze na Śnieżkę relacjonował świetnie swoją wyprawę, więc doskonale wiedziałem jakie tam na górze są warunki. Pogoda jaka jest, taka jest, trzeba się odpowiednio ubrać i ruszać. Do samych zawodów podchodziłem bardzo spokojnie, na totalnym luzie i być może to wpłynęło też na końcowy wynik. Krótka rozmowa z wędrującą Gosią i z mamą, która akurat obchodzi dzisiaj urodziny. Ubrałem się nie za ciepło, przygotowałem plecak na przepak, wyprowadziłem rower, jeszcze raz popatrzyłem w niebo… widoczność bardzo słaba, ciągle pada. Poza tym czarny kot postanowił sprawdzić gotowość Almy. Pochodził trochę po kierownicy i razem z rowerem zakończył tę podróż na ziemi. Potem jeszcze zaplątał się w sznurki od mojego plecaka. Czy walka z czarnym kotem z samego rana to dobry omen? 😀

Pomińmy zjazd i to, że wszystko co znajdowało się na asfalcie to miałem na sobie. Dwór Liczyrzepy, sporo rowerzystów z rodzinami na miejscu. Kilku mijam po drodze. Kolejka do zapisów dosyć długa, ale idzie to wszystko sprawnie. Trochę rozmawiamy ze sobą, spotykam też Romana, która dwa dni wcześniej jechał tym samym pociągiem, co my. Jest zwarty i gotowy do ścigania. Najważniejsze to znaleźć schronienie przed deszczem i czekać na odprawę techniczną. No w międzyczasie jakaś toaleta, a tam było najcieplej.

Rower przygotowany do ścigania perfekcyjnie.

O godzinie 10:45 rusza start honorowy. Policja wraz ze Strażą Miejską zaprowadzają nas w kolumnie na deptak, gdzie o godzinie 11 zacznie się ostre ściganie. Mamy jakiś kilometr do przejechania, więc pozostaję jeszcze w kurtce przeciwdeszczowej. Plecak z paroma rzeczami pojechał już na Śnieżkę, ale wiatrówka zostaje ze mną. Bez problemu zmieści się w kieszonce. Zdejmę ją przed samym startem, a do niego mamy jeszcze z 10 minut.

Lokuję się gdzieś za połową stawki. Tak spokojnie. Cel jest taki, aby jechać swoim tempem. Gdy jeszcze rozmawiamy przed startem to niemal wszyscy stojący obok mnie rowerzyści są tutaj pierwszy raz. Zero rad, wielka niewiadoma. Nie mam punktu zaczepienia, odniesienia. Chciałbym się zmieścić w półtorej godziny, ale po cichy liczę na więcej.

Humor poprawia nam małe dziecko, które akurat przechodziło deptakiem wraz z babcią i wskazując na nas palcem pada pytanie… CZEMU ONI SĄ TAK NIEPOWAŻNI?
Dziecko prawdę Ci powie 😉

Wybija w końcu godzina 11 i ruszamy. Najtrudniejszy moment i nie chodzi tutaj o to, że jest pod górkę, bo za wzniesieniami na pewno nie zatęsknimy, ale o to, że jest dosyć ciasno. Gdy już wyjeżdżamy na drogę główną to mamy do dyspozycji dwa pasy i robi się o wiele bardziej luźno.

Nie mam pojęcia z którego miejsca startowałem, ale jedzie mi się bardzo dobrze. Nie szaleję, bo to dopiero początek. Mijam kolejnych zawodników i pierwsze wyzwanie to Orlinek, tam to jest nachylenie i trzeba mocniej popracować. Mamy też później zjazd, gdzie przyjmuję taktykę na spokojnie. Na ile rower się rozpędzi tyle będę jechał, zero dokręcania. Mija mnie ze sześć osób, która na maksa dokręcają, co dla mnie jest totalnie bez sensu. Pojawia się kolejny, konkretny podjazd i już jestem przed tymi osobami, która szalały na zjeździe.

Przejeżdżamy obok Świątyni Wang, ale w tym zachmurzeniu to jej nie widać. Nawet się o tym nie myśli. Pojawia się kostka brukowa, która będzie już nam towarzyszyć do końca, a na deptaku krzyczy do mnie Mariusz, że jadę dobrze. Tak się przecież mówi każdemu, przybijam piątkę i z uśmiechem ruszam dalej. Wyprzedzam kolejne osoby, niektórzy próbują trzymać koło, niektórzy walczą z ciężkim brukiem, ale także i rowerami. Mi wszystko idzie sprawnie.

Mokre zaparowane okulary utrudniają widoczność i gdy ostatni raz patrzyłem na licznik to prędkość była w granicach 9 km/h, a nachylenie sięgało 27%… no nieźle. Tutaj w Gorzowie to możemy się pochwalić co najwyżej 12% podjazdami, a gdy się wybierze w las to może znajdzie się jakiś krótki pagórek z nachylenie sięgającym 20%. Podjazd się ciągnie i ciągnie. Najważniejsze jest dla mnie to, żeby zachować równe tempo nie patrzeć na ilość kilometrów.

Przeskakiwałem tak z grupy do grupy. Nie wiem na którym kilometrze znajdował się punkt żywnościowy, ale moje oczy zrobiły się większy, gdy pan trzymający wodę akurat poszedł po nowe butelki, gdy się do niego zbliżałem. Przez głowę przeleciała mi myśl, że niczego się nie napiję, ale za mgły wyłonił się drugi pan krzyczący do mnie czego potrzebuję? Oczywiście, że WODY!

Z kilometr dalej zostaję sam, gdzieś tam przede mną ledwo widać kolejnych zawodników, a z tyłu cicho i pusto. Tak docieram do Strzechy Akademickiej i dostaję komunikat, że do mety niedaleko. Jakbym wierzył w każde takie zdanie, które słyszałem to metę minąłbym już chyba z dziesięć razy. Swoją drogą sporo turystów schodziło ze Śnieżki i mocno nas dopingowało. Jedna Pani mi gratuluje i mówi, że jadę na 38 pozycji. Pierwsza myśl w głowie pani chyba żartuje??!! Potem się zastanawiam, czy liczy od 50 miejsca, czy od 100. Gdzieś tam jednak pojawia się w głowie myśl, że jest kurcze dobrze 🙂

Mamy też zjazd. To że jest mokro i paskudna kostka brukowa nie zachęca do mocnego przyciśnięcia, ale chce się z dobrym rezultatem wjechać na szczyt. Na pewno już po tym, jak dowiedziałem się na jakiej pozycji jadę. Tylko jedna osoba mnie wyprzedziła na tym odcinku, a kilka się zbliżyło. Ci z tyłu mnie za bardzo nie interesują, wyprzedzający stał się moim celem i tak przy okazji jeszcze parę osób zostawiłem za sobą.

Coraz bardziej było słychać odgłosy ze szczytu, którego nawet nie było widać. Pierwsi zawodnicy też zjeżdżają do Domu Śląskiego, który gdzieś mi nawet umknął do drodze. Ostatni fragment to już walka ze wszystkim. Ogólnie gdy na początku ścigania 25% nachylenia nie były problemem, to potem 10% stawały się wyzwaniem. Ostatni fragment na Śnieżkę to już kostka w fatalnym stanie i potworne nachylenie. Rower tańczy jak chce, a ja słyszę Gosię. Biegnie koło mnie i głośno dopinguje. Tylko ona dodała mi na tyle energii, żeby nie zsiąść z roweru. To zrobiłem dopiero za linią mety, gdy już pamiątkowy medal wisiał na szyi. Nogi wtedy trochę zabolały.

Widoki… zostawmy to ludzkiej wyobraźni. Wszystko mokre, więc chwilę posiedzieliśmy w schronisku. Potem samodzielnie miałem udać się do Domu Śląskiego. Tak więc razem z Gosią zeszliśmy sobie spokojnie w dół. Tam była ciepła herbata, ciasto, worek z rzeczami, które przygotowałem do przepaku i MULTUM ludzi. Udało się znaleźć miejsce, aby sobie przycupnąć. Dalszy zjazd miał odbyć się w kolumnie i tak wszyscy byli zmęczeni, że mało komu chciało się wstawać. Poruszenie ruszyło, gdy pojawił się komunikat o drugiej grupie, która może zjeżdżać za 10 minut, a następna dopiero za godzinę. Stanie na dworze i czekanie na zjazd to istna masakra. Deszcz, człowiek przemoczony i 6 stopni Celsjusza na liczniku, a my tak czekający na samochód z 15 minut. W międzyczasie Gosia poszła w stronę wyciągu, aby spotkać się ze mną na dole. Tak się też stało, bo minęliśmy się w Karpaczu. Ja udałem się na ciepły posiłek oraz dekorację z nadzieją, że może wylosuje się bony pieniężne. Bez sensu było, aby Gosia schodziła w dół Karpacza, aby posiedzieć trochę ze mną, a potem wracać na samą górę. Tak więc udała się do ciepłego domu, a ja jeszcze trochę musiałem pomarznąć. Miała pojechać autobusem, a poszła nie piechotę. Tak samo, jak nie skorzystała z gondoli, ale wyciągiem krzesełkowym zjechała sobie na dół. Cały Gosiak 😉

Po dekoracji i losowaniu ruszam do domu. Czeka mnie z jakieś 4 km podjazdu, ale tutaj na dole nie jest tak zimno, jak na szczycie. Dużo daje pozytywne myślenie i to, że czeka mnie gorący prysznic. Swoją drogą dla mnie o wiele gorszy był zjazd w dół po kostce brukowej niż wdrapanie się nią na górę. Nadgarstki bolą od naciskania hamulców.

Wróćmy też do wyniku. Wjazd na Śnieżkę w takich trudnych warunkach zajął mi 1:15:55 h. Pozwoliło to na zajęcie 26 miejsca na 255 startujących i 12 w swojej kategorii wiekowej (na 85 osób). Totalnie jestem zaskoczony wynikiem. Bardziej o mojej pozycji wiedziała Gosia, która pokazała mi skrzynkę z chipami i numerami startowymi po przekroczeniu – nie było ich za wiele. Za jakiś czas dotarł też do niej SMS z wynikiem. Oczy musiałem mieć większe niż zazwyczaj. Jestem bardzo zadowolony 🙂 Po cichu liczyłem na czas 1:15 h.

Pamiątkowy medal i koszulka.

Telefon wibruje mi co jakiś czas, bo poczta gosiakowa działa bardzo dobrze. Gratulacjom nie ma końca i jak tu człowiek ma być skromny? No jak? 😀 😀 😀
Patrząc teraz tak na wynik to człowiek się zastanawia, czy tam jeszcze wróci. Jednak w głowie chodzi myśl, aby zdobyć pełny medal w ramach Korony Karkonoszy, czyli Szrenicę, Odrodzenie i Śnieżkę. Przyszłość wszystko wyjaśni. Na dzień dzisiejszy cieszę się wynikiem i bardzo wszystkim dziękuję za doping i gratulacje.
Szczególne podziękowania dla Gosi, która była najbliżej całego tego wydarzenia. Dziękuję!

Na sam koniec kilka zdjęć od organizatora, które świetnie obrazują to co działo się na Śnieżce. Słowa są tutaj po prostu zbędne.

 

Udostępnij:

Komentarze

    1. Na przyszły rok postaram się o lepszą aurę. Chociaż przy tej co była w tym roku to i cały to wyzwanie nabiera żywszych kolorów 🙂

Skomentuj Gosia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *