Nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz miałem tak długą przerwę od roweru. Równe cztery tygodnie. Powody były różne, ale nie ma co tutaj na ich temat się rozpisywać. Ważne, że wróciłem, a raczej wróciliśmy do kręcenia i to od razu z grubej rury.
Przed siódmą godziną dostaję SMS-a od Gosiaka. Wróciła z nocki, jest gotowa, możemy jechać. Moment, moment. Dopiero co wstałem, a raczej dopiero będę i potrzebuję nieco czasu, aby się ogarnąć i jeszcze dojechać. Umówiliśmy się na kilka minut po ósmej. Gdy dotarłem pod garaż, Gosia już przebierała z nóżki na nóżkę. Gdzie jedziemy? W Dziedzicach są dwa kesze, może spróbujemy je odnaleźć. Jakbym wiedział, jak to się zakończy to pewnie wybrałbym inny kierunek. Jednak o tym nieco później.
Jazda spokojna. Jednak na początku ciężko usadowić tyłek na siodełku. Jakoś tak dziwnie, przecież spadnę, nie mam stabilizacji. Jednak po paru kilometrach to uczucie mija i jest bardzo dobrze. Najpierw drogą wojewódzką w kierunku Łubianki, by potem już wioskami do samych Dziedzic. Zahaczyliśmy także o miejscówkę przy Stawie, którą odkryliśmy kilka miesięcy temu jadąc na dożynki do Starej Dziedziny. Miejsce strasznie się zapuściło i przywitało nas błoto, błoto, błoto… błoto. W Dzikowie zainteresował nas murek, który okazał się pozostałością starego cmentarza. Udało się znaleźć tylko jedną w miarę czytelną tablicę.
W zasadzie jechaliśmy tą samą drogą, co na wspomniane dożynki. Kawałek za Dzikowem powstawało jakieś miejsce postojowe, coś w tym rodzaju, przy chyba sztucznie usypanej górce. Dzisiaj mieliśmy okazję przyjrzeć się temu z bliska. Jest wiata, tablice opisujące ochronę środowiska i te sprawy. Widok na pola. W zasadzie nic szczególnego.
Nie ma opcji, aby nie obadać tego miejsce z bliska.
Widok z góry.
Efektu WOW nie było, a Dziedzice już niedaleko. Tam mamy problemy, aby odnaleźć muzeum. To właśnie w jego pobliżu skrył się kesz, a drogowskaz jakoś tam drogę wskazuje niedokładnie. Koniec końców docieramy na miejsce, trochę się błąkamy, ale mikrusa nie odnaleźliśmy. Za to natrafiliśmy na pomnik upamiętniający jeńców Oflagu II C Woldenberg.
Obok pomnika znajduje się tablica pokazująca drogę, jaką przebyli oswobodzeni jeńcy. Mapa o tyle ciekawa, że znajdują się na niej niemieckie nazwy miejscowości.
Muzeum musieliśmy odpuścić, ale niedaleko znajduje się mogiła, gdzie pochowani zostali właśnie jeńcy, którzy niestety przedwcześnie opuścili ten świat. Właśnie tam skrył się drugi kesz. Docieramy na miejsca. Nie jest problemem je odnaleźć. Gorzej już z samym pojemnikiem. Czytam podpowiedź, liczę słupki, krzątam się, a Gosia podchodzi, myk i trzyma w ręku kesza. Nie mam pytań…
Mogiła.
Tablica z bliska.
Tablica informacyjna opisująca to miejsce.
Nie no… trzeba się pochwalić znaleziskiem i na każdym kroku o tym przypominać.
Jedziemy w kierunku Jesionowa i tam trzeba podjąć decyzję, czy skracamy drogę i wracamy już do Barlinka, czy może wydłużymy sobie ją przez Przelewice. Godzina jeszcze młoda, więc wygrywa ta druga opcja. No niestety kawałek za Lucinem Gosia łapie kapcia i to w najgorszej opcji – tylne koło. Wymiana dętki trochę czasu zajęła. Stanowczo za dużo, ale też nie sprzyjały temu warunki w postaci dość zimnego wiatru. Ruszamy dalej.
Płońsk to kolejna miejscowość na naszej trasie, a tam uwagę przykuwa kościół. Z początku tak się wydaje, ale okazały się to ruiny. W domu na spokojnie wyczytałem, że w ogóle wpisane są do Rejestru Zabytków. Ruiny pochodzą z przełomu XIV i XV wieku, ale nie znalazłem informacji, dlaczego są to tylko ruiny.
Jak to kobieta. Zobaczyła wieżę i już chce się wdrapać na górę i czekać, aż znajdzie się jakiś książę i stamtąd ją ściągnie.
Księcia nie ma, jest tylko tani substytut w postaci mnie. No i weź tutaj teraz zejdź.
Droga powrotna do Barlinka okazała się trudna. Pola, wiejący wiatr. Aż mi się wierzyć nie chciało, że tak ciężko nam to idzie. Potem się okazało, że z całej tej złości na te silne podmuchy, Gosia nie czuła nawet, że jedzie na kapciu. Dopompowanie, doczłapaliśmy się na przystanek autobusowy no i decyzja, czy bawimy się w łatanie, czy lepiej bezpiecznie wrócić do domu. Patrząc na to, że Gosiak był jednak po 12-godzinnej nocce w pracy, do tego powrót pod wiatr i całe te wycieńczenie psychiczne, najlepszą decyzją było telefon, samochód, rower na bagażnik i bezpiecznie do domu. Jutro też jest dzień, który zapowiadał się lepiej pogodowo i wtedy wszystko nadrobimy. Ja podjąłem decyzję, że jednak na kołach wrócę do domu. Do Barlinka zostało może z 6 km, a potem już prosta droga do Gorzowa, w totalnych ciemnościach. Piszę ten wpis, co oznacza, że także bezpiecznie dotarłem 😉