Przy okazji zawodów Rowerem na Śnieżkę spędziliśmy kilka dni w Karpaczu. Zazwyczaj było tak, że jeździliśmy sobie po górach, a na koniec były zawody. Tym razem wyjazd był nieco inny, bo zaczęliśmy od zawodów, a potem czekały nas spokojne dni spędzone na jeździe po Karkonoszach.
Mieliśmy już okazję jeździć po okolicach Karpacza, ale wtedy jeszcze nie było Pasma Rowerowego Olbrzymy w skład którego wchodzi ponad 70 kilometrów singlów z podziałem na sekcje z różną skalą trudności. Mamy okazję to sprawdzić, więc ruszamy w okolice Borowic.
Takie widoki przez kilka dni będą dla nas normą.
Pasmo Rowerowe Olbrzymy, czyli Czart, Błotnik, Borowy, Poświst, Skrzat i Utopiec
Każdy przygotowany single track ma swoją nazwę (pochodzą od słowiańskich bogów i demonów) i podzielony jest na sekcje. Tak ułożyliśmy trasę, aby fajnie się to wszystko łączyło i nie zawsze robiliśmy pełną pętlę. Z tych wszystkich kilometrów przygotowanych tras liznęliśmy może kilkanaście.
Zaczęliśmy od Pośwista i już było wielkie „wow”.
Mostki muszą być.
Dotychczas mieliśmy okazje liznąć trochę singli w okolicy Szklarskiej Poręby i Świeradowa-Zdrój. Tamte są na pewno łatwiejsze, tutaj pojawia się trochę kamieni, a np. Czart przeznaczony jest już dla zaawansowanych rowerzystów, bo pojawiają się tam konkretne dropy.
Patrzenie w przyszłość.
Jedynym momentem zawahania był Borowy, bo okazał się pod górę. Kombinowaliśmy jakiś objazd, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się nim jechać i to był strzał w dziesiątkę. Może początek trochę mógł wystraszyć, ale potem widoki wynagrodziły wszystko.
Gdzie jest Gosia? Zgubiła się?
Po singlach jeździło się super, a Gosia tak się w to wszystko wkręciła i z balastem w postaci sakw ostro szalała sobie na singlach. Musiałem solidnie kręcić nogami, aby mieć ją w zasięgu wzroku.
Wspominałem o kamyczkach na trasie? Ich jest dosyć sporo, rożnej wielkości 😉
Po fantastycznych singlach poszaleliśmy i pora wrócić na asfalt, który zaprowadzi nas na samo odrodzenie. To taka wisienka na torcie przygotowana na koniec dnia.
W kierunku Odrodzenia
Gosia złapała bakcyla na „szczytowanie”, więc nie mogliśmy odpuścić jednego z najbardziej wymagających podjazdów w Polsce. Single track Utopiec świetnie wyprowadzi nas na Drogę Sudecką i stamtąd to na szczyt w zasadzie rzut beretem… z jakieś 4 kilometry z hakiem 😉
Rozpoczynamy zabawę.
Na samą górę prowadzi asfalt, ale miejscami jest on fatalnej jakości. Wyłączony jest tam ruch kołowy, więc spotkamy tylko samochody z zaopatrzeniem oraz pieszych… ewentualnie innych rowerzystów. Podjazd się ciągnie niemiłosiernie i daje w kość. W zasadzie są dwa trudniejsze fragmenty, gdzie nachylenie przekracza wtedy 25%.
Każdy kto tutaj dojechał zasługuje na oklaski, a do szczytu jeszcze trochę zostało.
To już końcówka, zaledwie 27% nachylenia.
Tam zmierzamy.
Dojazd na górę to jeszcze nie koniec, bo lądujemy przy granicy z Czechami i mamy zaliczoną Przełęcz Karkonoską. Wskakujemy do naszych sąsiadów i jeszcze kawałek do góry do polskiego schroniska „Odrodzenie”, które znajduje się na wysokości 1236 m n.p.m.
Ja akurat cały wypad w góry z racji zawodów objeżdżałem na wyścigowym góralu. Gosia natomiast była wozem transportowym, bo ani myślała zostawić sakwy w domu. Tak więc waga wcale jej na takich podjazdach nie pomaga. Dobrze, że sama jest drobna, to można coś tam dorzucić. Jednak i tak trzeba mieć zaparcie, aby z tym całym balastem ładować się na takie wysokości.
Schronisko „Odrodzenie”.
Piwko Odrodzenie.
Czekał nas zjazd w dół. Bluzy na siebie i lecimy na dół. Mamy asfaltowy zjazd, który wielce problematyczny nie jest, ale przede wszystkim trzeba uważać na ubytki w asfalcie.
Mieliśmy jeszcze w planach parę singli, ale sporo czasu nam uciekło, a czekał nas jeszcze powrót do Karpacza, oczywiście pod górę. Musieliśmy odpuścić i wracać do miejsca noclegu.