W zeszłym roku zaliczyłem epizod w ultramaratonie „Piękny Zachód” i wtedy do pokonania było około 220 kilometrów z hakiem (Piękny Zachód w szczuplejszej formie). Chełpię się, że to ultramaraton, ale tak na prawdę była to wersja „Mała”, a ta właściwa to w końcu mnie do siebie przekonała.

Przyszedł czas na zmierzenie się z większym dystansem. 551 kilometrów do pokonania w limicie czasu 33 godziny. W głowie układał się jakiś plan, ale nie było sensu do niego zbytnio się przywiązywać, bo potem wszystko i tak weryfikuje życie. Do startu pochodziłem bardzo spokojnie. Jednak zanim stanie się na starcie to trzeba tam wpierw dojechać.

Wyjazd w piątek po południu, bo na miejscu warto się zameldować w godzinach 18-20. Do Niesulic, gdzie jest całe biuro zawodów mam około 90 kilometrów, więc idealny dystans na taką małą rozgrzewkę. Wszystko szło bardzo dobrze do czasu, gdy nie natrafiłem na trzy ulewy. W Gorzowie pogoda idealna, a ja oczywiście muszę się chować po przystankach, a na jednym spędziłem nawet godzinę czasu. Koniec końców na odprawę się spóźniłem, ale przynajmniej załapałem na kolację 🙂

Rower w pełnym rynsztunku.

Ciągle pada… na na na na…

Start mam w sobotę o godzinie 8:45, bo trafiłem do 10 grupy startowej. Natomiast nocleg mam w pokoju wraz z Krzyśkiem, który zawitał tutaj aż ze śląska. Na temat noclegu wiele można napisać, bo nie da się ukryć, że w ośrodku w którym się znajdujemy… lata świetności ma już dawno za sobą.

Ściganie na dłuuugim dystansie
Skupmy się na samych zawodach, bo po to tutaj przyjechaliśmy. Dostaliśmy bardzo specyficzną torbę na przepak, który będzie na około 280 kilometrze. Możemy tam wrzucić, co nam będzie później potrzebne i na punkcie kontrolnym w Jarkowicach będzie można to odebrać.

Przed samym startem od okularów odpada gumowy nosek, ale na szczęście mam zapasową parę. Dobrze się zaczyna, ale nie ma co się nakręcać. Ustawiamy się na starcie i ruszamy przed sobie. Najpierw kierunek Świebodzin i szybko zostaję sam.

Błogosławieństwo od Świebodzińskiego Jezusa.

Pierwszy PK mamy w Kożuchowie na 102 kilometrze. Tak sobie jadę sam swoim tempem (główne założenie tego ścigania), ale po parudziesięciu kilometrach dołącza do mnie para w postaci Justyny i Michał, którzy mają problem ze swoimi nawigacjami. Część dystansu pokonał z nami Krzysztof, który u nas wzbudził największy podziw.

Z racji tego, że jechaliśmy w grupie to czas minął bardzo szybko.

Startowaliśmy w jednej z ostatnich grup, więc w Kożuchowie meldujemy się jako jedni z ostatnich zawodników, ale ruch tam jest i tak spory. Uzupełniamy bidony i największą atrakcje w tym roku jest magnez w tabletkach musujących. Istne szaleństwo i jest bardziej rozchwytywany niż karp na promocji świątecznej w Lidlu.

Obsługa PK w Kożuchowie na medal.

Największym zaskoczeniem było ciasto tortowe, bo trochę się zdziwiłem, że ktoś tego rodzaju słodkości przygotował na taki dystans. Plus na kanapki śniadaniowe i kolejne mega rozczarowanie w postaci wody… z kranu :/

Standardowo siku i możemy jechać dalej. Do kolejnego Punktu Kontrolnego nie jest daleko, bo nawet nie mamy 50 kilometrów. Ruszam swoim tempem i okazuje się, że zostaję sam. Wspomniane problemy nawigacyjne nowych znajomych zostały rozwiązane, a że zaczęły się górki to wystrzeliłem do przodu. Jednak paręnaście kilometrów od Dąbrowy Bolesławickiej, gdzie znajduje się PK zostają doścignięty ponownie przez Justynę i Michała.

Jedzonko.

Tutaj jest lepiej, bo pojawiają się drożdżówki, które o wiele lepiej wchodzą. Bidony przy temperaturze około 30 stopni Celsjusza opróżniane są szybko, więc na każdym PK trzeba je regularnie uzupełniać.

Dalej ruszam już sam, bo większość chce zostać na kawę, herbatę i coś ciepłego do jedzenia. Ja tego nie potrzebuję i zmierzam w kierunku gór, bo do nich jest coraz bliżej.

W kierunku Kaczorowa – góry coraz bliżej
Ponad 80 kilometrów mamy do kolejnego Punktu Kontrolnego. Łatwiej na pewno nie będzie, bo pojawiają się już hopki. Wkraczam w rejony, które w przeszłości odwiedzaliśmy wraz z Gosią podczas powrotów z Karpacza. Uśmiech pojawiał się na twarzy, gdy mijałem znajome stacje paliw, miejscowości, itp.

Im więcej pojawia się podjazdów, tym więcej spotykam zawodników, którzy ostro muszą tam walczyć. Mnie każdy kilometr w górę cieszy i jest to szansa, aby trochę nadrobić nad innymi.

Trochę się ten podjazd ciągnie.

Był też problem nawigacyjny, bo trasa poprowadzona została objazdem przez czyiś prywatny teren. Chyba właściciel się nieco wkurzył, bo zamknął bramę na klucz i wywiesił kartkę Teren prywatny. Przejazdu nie ma, ale na szczęście z nawigacji Wahoo z której korzystam bardzo szybko potrafi wytyczyć nową trasę, aby wrócić na pierwotny szlak. Wszyscy w tym miejscu mieli problem, a nie każdy mógł sobie z tym poradzić.

Góry, góry, góry.

Kilka serpentyn zaliczonych i melduję się w Kaczorowie. Tam szybki pit-stop na uzupełnienie płynów, szybkie przegryzienie słodkości i ruszam dalej. Dłuższą przerwę planuję za około 50 kilometrów. Tam znajduje się przepak i trzeba się przygotować na noc w górach.

Trasa do Jarkowic bez większych przygód. Było trochę większych podjazdów, większych zjazdów i tak uciekały kilometry przybliżając mnie do połowy dystansu.

Przepak i druga połowa wyścigu
W Jarkowicach melduję się przed godziną 20. Tutaj planuję dłuższą przerwę. Do sakwy muszą wlecieć cieplejsze ubrania. Noc zapowiada się ciepło, więc póki co to wylądują tam, a ja zostaję dalej na krótki rękaw.

Można zjeść coś cieplejszego, uzupełnić płyny. Do przepaku wrzuciłem sobie izotonik, więc można przygotować go na drugą część dystansu. Wziąłem też parę żeli, które spokojnie powinny starczyć mi do końca ścigania. Na szczęście nie mam jeszcze problemów z powtarzającym się jedzeniem.

Na chyba najważniejszym Punkcie Kontrolnym spotykam dużą grupę osób. Większość totalnie wyczerpana, bo starali się trzymać tempo silniejszych grup, zamiast jechać swoim.

Jest też czas na dłuższy telefon do Gosi, aby zdać relację i przy okazji zaglądam także w wyniki. Aktualnie znajduję się na 30 miejscu w klasyfikacji generalnej i 17 w klasyfikacji Open. Całkiem nieźle. Takiego wyniku nie zakładałem, ale cieszy. Czuję się bardzo dobrze i po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Podjazdy zaczną się konkretne i będą dłużyć się niemiłosiernie. Karkonosze witają!

Ciemności coraz bliżej, ale póki co wystarczają lampki sygnalizacyjne. Widoki przepiękne i nawet na horyzoncie pojawia się Śnieżka, którą mam nadzieję ponownie odwiedzę we wrześniu.

Przełęcz Kowarska niejednemu daje pewnie w kość, ale nagrodą jest bardzo długi zjazd. Karpacz coraz bliżej i tam będzie pierwsza weryfikacja.

Karpacz i pierwsze problemy
Przed Karpaczem łapię 6-osobową grupę, która wpada na pomysł, aby wykorzystać moje koło na podjeździe. Duży błąd, bo nie byli w stanie dotrzymać tempa i szybko ambitny plan się posypał. Podjazd doskonale znałem, więc podchodziłem do niego bardzo spokojnie. Gorszy będzie jednak zjazd. Robiło się coraz ciemniej, a tam trochę tych dziur w drodze jest.

Dłużący się podjazd zaliczony i to bardzo sprawnie. Zjeżdżamy w dół i tutaj już trzeba odpalić lampkę. Nawigacja służy pomocą, bo na niej lepiej widać, jak wyglądają zakręty. Szkoda tylko, że nie pokazuje dziur. Zjeżdżam na dół w samotności i zdziwienie pojawia się na dole, przy drogowskazu na Szklarską Porębę. Nawigacja prowadzi nie prosto i jej zaufałem, co było dużym błędem. Władowałem się w wąską drużkę, która chyba prowadziła do jakiego domostwa. Okazało się, że nawigacja nie wytrzymała chyba tempa na zjeździe i się po prostu zawiesiła :/

Wiem, że trzeba jechać w kierunku Szklarskiej Poręby, więc wracam na główną drogę, jadę w tamtym kierunku i w międzyczasie restartuję nawigację. Miał być to szybki restart, ale nie, nie… trzeba przecież zrekonstruować aktualny ślad i tak wyskakują na ekranie powitalnym procenty… 1%… 2%… 3%… itd. Trwa to bardzo długo, gdzieś w granicach 6-8 minut. Gdy w końcu przywrócony został ślad mojego przejazdu to nie ma wgranej trasy wyścigu. Ta jak na złość jest na Dysku Google i trzeba ją wgrać z telefonu. Niby prosto, ale nie, nie… nie ma dostępu do Internetu. Pojawia się skrzyżowanie i nie mam pojęcia w którym kierunku jechać.

Ratunek Gooosia!!! Telefon do niej, bo akurat jest w pracy. Śledzi mnie na mapie, to wytłumaczy gdzie mam jechać. Rozmowa, próba wyjaśnień i akurat pojawia się inny zawodnik na zjeździe. Pędzę za nim i ląduję w Podgórzynie, gdzie jest zasięg. Szybko ładuję trasę i już na spokojnie ruszam dalej. Z bezpieczeństwem w postaci śladu wyścigu.

W górach nie mamy żadnego Punktu Kontrolnego i musimy te 90kilometrów pokonać bez wparcia z punktów. Myślałem, że będzie gorzej, a idzie całkiem nieźle. Kolejnym sprawdzianem jest Szklarska Poręba i mega dłużący się podjazd aż do „Zakrętu Śmierci”. Myślałem, że nigdy się to nie skończy. Przełożenia 1×1, a trzeba było nieźle przepychać korbę. Potem mamy długi zjazd w kierunku Świeradowa-Zdrój. Nie jest to jednak ostry zjazd, ale taki, gdzie trzeba dokręcać.

Gdy czekałem na załadowanie trasy w Podgórzynie po problemach z nawigacją to mogłem na spokojnie założyć coś cieplejszego. Zdecydowałem się tylko na bluzę, bo wiedziałem, że trochę pod górę będzie się przegrzeję. Jednak na zjeździe muszę się zatrzymać, aby już założyć nogawki oraz wiatrówkę. Północ się zbliża i cieplej już nie będzie tej nocy.

Kogoś tam na trasie mijam, ktoś dojeżdża i w końcu pojawia się Punkt Kontrolny w Kościelnikach. Uzupełniam zapasy, poprawią trochę ułożenie rzeczy w sakwie, aby tak nie majtała i można jechać dalej. Nawigacja ma jeszcze sporo procent, trzyma się bardzo dobrze, więc już ją podłączę na kolejnym postoju, a tam mamy około 70 kilometrów.

Problemy, problemy, problemy i uciekający czas
Już tyle płynów zostało wypite, że nie ma szans bez postoju wytrzymać 70 kilometrów. W międzyczasie zapala się ostrzeżenie na lampce, że akumulator jest na wyczerpaniu. Jest możliwość podłączenia powerbanka, ale w sakiewce mam zapasowy, więc przy okazji postoju na siku decyduję się go wymienić.

Trasa bez większych przygód. Wiele lisków spotkałem, które w nocy bardzo chętnie wychodziły na drogę 🙂 Na drogach spokój, więc i można było założyć jedną słuchawkę i trochę puścić piosenek, aby ten czas leciał szybciej.

Kolejny już przedostatni Punkt Kontrolny mamy w miejscowości Iłowa. W zasadzie trzeba było przejechać całe miasto i dotrzeć w pobliże Drogi Krajowej nr 18. Oznaczenie PK było bardzo słabe, bo ktoś wpadł na pomysł umieszczenia baneru za choinkami. Skończyło się na tym, że po prostu tego miejsca nie zauważyłem. W tym miejscu znajduje się kilka stacji, restauracji, marketów, itp. i trochę musiałem pobłądzić. Na horyzoncie zauważyłem, wyjeżdżającą grupę i trzeba było przycisnąć ponad 40 km/h, aby ich dogonić i zapytać, gdzie dokładnie mam jechać. Po wskazówkach poczułem się lepiej, ale i tak trafiłem nie na tą stację, potem władowałem się na drogę z zakazem ruchu dla rowerów. Koniec końców udało się odnaleźć punkt, ale uciekło dobre 40 minut 🙁

Jakby było tego mało, to jeszcze kabel nie chciał współpracować. Nawigacja miała 20%, więc postanowiłem już ją ładować. Okazało się, że kabel się wygiął i trzeba było go podtrzymywać, aby w ogóle można było ładować. Sporo czasu mi uciekło. Zawodnicy wpadali i wypadali z PK, a ja siedziałem i ładowałem. Jak pech to pech.

Tyle człowiek musiał się nabłądzić, aby odnaleźć Punkt Kontrolny.

Z moich wyliczeń wyszło, że 26% wystarczy, aby dojechać do kolejnego Punktu Kontrolnego w Lubsku. Wiedziałem też, że w klasyfikacji solidnie spadnę.

Końcówka trasy bez większych emocji. Już płasko, gdzieś tam większe podjazdy, ale jedzie się mega nudno. Długie odcinki w szczerym polu, które ciągną się niemiłosiernie. To będzie długi powrót do Niesulic.

W Lubsku to w zasadzie większość wpada, podbija kartę kontrolną i wypada. Ja niestety muszę zostać na dłużej, aby podładować nawigację. Dostaję też wskazówki jak jechać dalej i nie czekam, aby nawigacja jakoś solidnie się naładowała. Najważniejsze to dojechać do Krosna Odrzańskiego, przeskoczyć przez most i potem powinno być łatwiej.

Wiem już, że nie ma szans ukończyć ściganie w dobie. Zabraknie kilkudziesięciu minut, jeżeli wszystko będzie dalej szło zgodzie z planem. Idzie dobrze, ale paręnaście kilometrów za Krosnem Odrzańskim nawigacja pada. Wiem, że w miejscowości Skąpe będzie drogowskaz na Ołobok, a tam już prosta droga do Niesulic. Nie mam jednak pewności, co do tych drogowskazów, więc trzymam się w bezpiecznej odległości (zalecanej przez sanepid) zawodnika, który jedzie przede mną. Trwa to jednak do czasu, kiedy na horyzoncie pojawia się grupa. Wtedy stawiam wszystko na jedną kartę. Prędkość w górę i zobaczymy co będzie. Oczywiście musiałem posiłkować się telefonem, aby zobaczyć na mapie jak jechać, ale ostatecznie od mety udało się dojechać o wiele wcześniej niż goniąca grupa.

Udało się złapać trochę słońca.

Zabrakło niecałych 35 minut, aby zmieścić się w 24 godzinach. Przez problem spadłem o 11 pozycji i ostatecznie ściganie zakończyłem na 41 miejscu w klasyfikacji generalnej i 28 w klasyfikacji Open.

Pamiątkowy kubek i medal.

Karta kontrolna.

Tak na oko to można policzyć, że z półtorej godziny uciekło przez zawirowania nawigacyjno-kablowe. Przez to wydłużył się czas na Punktach Kontrolnych. Noc nic, bywa i tak.

https://youtu.be/EsEP9nnpCp4

Powrót do domu
Tak, jak pisałem wcześniej. Kondycyjnie czułem się bardzo dobrze i po powrocie trochę mnie zmuliło, ale przespałem się 1,5 godziny. Krzysiek wrócił dużo wcześniej, bo w kategorii Solo zajął miejsce tuż za podium. Spakował się i ruszył w drogę powrotną, bo do pokonania ma ponad 400 kilometrów (ale już autem). W tym baraczku komfortu wielkiego nie ma, a jeszcze opanowały je mrówki, które wyczuły rozsypany izotonik. Nie chcę pisać o standardzie tego miejscu, bo pozytywy ciężko znaleźć.

Postanowiłem się spakować, wsiąść na rower i wracać do domu. Powrót już był bardzo wyczerpujący i to głównie psychicznie. Godziny popołudniowe, powrót z długiego weekendu i ruch na drodze był niebotyczny i to nawet na tych lokalnych. To mnie trochę wymęczyło, ale udało się doczłapać do domu.

Jutro rozjazd na rowerze, ale już w iście spacerowym tempie o czym Gosia została poinformowana 😛

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *