Od 25 listopada we Frankfurcie nad Odrą trwa jarmark świąteczny. Postanowiliśmy się tam wybrać i na własne oczy zobaczyć, jak Niemcy obchodzą święta Bożego Narodzenia. Udało się wbić w zapełniony kalendarz pracowy i pociągiem dostaliśmy się do Kostrzyna, aby stamtąd rowerami już do wspomnianego Franfurtu.
Przygody w szynobusie.
Już na starcie nie obyło się bez problemów. Z grzeczności nie będą już wspominał o zaspaniu Gosi i gonienie przez całe miasto na dworzec z językiem na wierzchu. Pociąg natomiast nie za bardzo chciał nas ugościć i potraktował mnie automatycznymi drzwiami. Potraktował konkretnie, że nawet nie zauważyłem, że od uderzenia straciłem pompkę. Pani konduktor na szczęście zauważyła i skończyło się to dla mnie nurkowaniem między peronem, a szynobusem. Na szczęście nie musiałem zbytnio wciągać brzucha, ale osoba z większą wagą mogła by mieć spore problemy, aby zejść tam na dół.
Drugim zaskoczeniem była dopłata do biletów. Pani konduktor totalnie nas zaskoczyła i poprosiła o dopłatę w wysokości 8 zł za wystawienie jednego biletu. Pięć lat jeździmy pociągami różnej maści i nigdy jeszcze coś takiego nam się nie zdarzyło. Skończyło się polubownie na dopłacie jednorazowej w wysokości 8 zł i wytłumaczeniu przez panią konduktor, że jak na stacji początkowej jest otwarta kasa to tam musimy się zaopatrzyć w przejazdówki.
Tyle w temacie pociągowym. Po 8 meldujemy się w Kostrzynie nad Odrą i ruszamy w stronę granicy. Znaczy ruszymy za chwilę, bo jeszcze mały postój w Żabce na kawie, bo akurat na nią jest promocja 🙂
W Kostrzynie wita nas Święty Mikołaj.
Ten wiatr nas zabije!
Nasi Zachodni Sąsiedzi nie witają nas zbyt uprzejmie, bo fundują paskudny, południowy wiatr. Akurat z kierunku w którym musimy jechać. Na nieszczęście tereny za Manschnow to jedne wielkie pole i setki wiatraków, które nie stoją tam bynajmniej bez przyczyny.
Trochę kombinujemy, aby jak najmniej dokuczały nam podmuchy i lądujemy w miejscowości Reitwein. Zainteresowaliśmy się starym kościołem na wzgórzu. Okazał się ruiną.
Akcenty świąteczne można znaleźć wszędzie, nawet w zrujnowanym kościele.
Pamiątkowe zdjęcie choinki w ciekawym miejscu i ruszamy na dalszą walkę z wiatrem.
Na szczęście dalej pojawia się trochę drzew i tam dość sprawnie uciekają nam kilometry. Na horyzoncie Lebus, a stamtąd to już niedaleko do Frankfurtu.
Oderweihnacht – ho, ho ho
Tamtejszy jarmark odbywa się co roku, ale tym razem umiejscowiony został na placu przed Ratuszem Miejskim. Podzielony jest na dwie strefy. Jedna to ta bardziej gastronomiczna i rękodzielnicza, a z drugiej ulokowało się Wesołe Miasteczko. Tak więc można się najpierw dobrze najeść, a potem z uśmiechem na twarzy pójść na kręciołki 😀
Kościół Mariacki.
Jarmark może nie jest jakiś duży, ale bardzo klimatyczny. W środku tygodnia po godzinie 11 to zbyt dużo osób się tutaj nie kręci, ale stoiska tętniły życiem. Już na wejściu zaczepił nas pan od nalewek. Wyczuł dobrych klientów, którzy i tak nie rozumieli co się do nich mówi. Dopiero na słowo próba Gosi zaświeciły się oczy.
Muszę tutaj nawiązać do Chwarszczan i miodu pitnego. Tam degustacja równa się jeden, konkretny kieliszek i idąc tym tropem w głowie mieliśmy, że tutaj także zostaniemy w podobny sposób ugoszczeni. Pan wyciągnął kieliszek, wybrał butelkę według własnego upodobania, bo i tak nie mieliśmy pojęcia jakie smaki nam proponuje i zalał… Gosi coraz bardziej oczy się cieszyły… zalał tyle, że ledwo co pokrył dno. Ja to się nawet nie załapałem 🙁 Tyle było z cieszących się oczu. Rozczarowanie było na tyle duże, że z portmonetki wygrzebaliśmy całe 3 euro i Gosia mogła ponownie uśmiechać się oczami.
Tyle radości w małej buteleczce bez koreczka, bo ten kosztował 50 centów.
Trochę euro mieliśmy przy sobie, więc postanowiliśmy zaszaleć. Pojęcia nie mieliśmy co w ogóle kupić i najprostszą metodą jest pójście za ludźmi. Najdłuższa kolejka była do langosza, więc na niego się skusiliśmy.
Oczywiście nie mogło być za łatwo. Wybraliśmy z menu dodatki jakie nas interesują. Gosia składała zamówienie, ale musiało paść pytanie pomocnicze, którego oczywiście nie rozumiemy. Patrzymy na siebie, a pan do nas czosnek? Bliskość Słubic robi jednak robotę 😉
Taki placek kosztował 5 euro i był bardzo smaczny.
Zostało nam jeszcze trochę obcej waluty i skusiliśmy się jeszcze na precle. Były rewelacyjne i to za ledwie 1 euro. No może ledwie to trochę przesadzone.
Popitka i zagrycha.
Organizatorzy przygotowali dosyć ciekawe miejsca, gdzie można było usiąść i spokojnie sobie zjeść. Z racji tego, że osób odwiedzających jarmark nie było zbyt dużo to dwoje rowerzystów biegających z aparatem i cieszących się jak wariaci zbudzało spore zainteresowanie.
Świąteczna krowa zapraszająca na coś drogiego, a w tle mięsożerna Gosia.
Nie mogło też zabraknąć polskich akcentów.
Trochę Frankfurtu, tego nad Odrą
Jadąc w kierunku ratusza skorzystaliśmy z drogi prowadzącej przy rzece. Bulwar to może nie jest, ale i tak widoki ładne. Samo miasto ledwo liźnięte. Kilka razy miałem okazję tutaj już być, ale nigdy tak na poważnie, konkretniej. Bardziej trzymałem się bliżej mostu na polską stronę niż centrum.
Nalewka chyba działa 😉
Temperatura niezbyt wysoka, więc trzeba się nieco rozgrzać… niekoniecznie tylko nalewką.
Zainteresowanie pomnikami jest.
Natomiast taki kosmita przywitał nas przy wejściu na jarmark. Więcej obcych znajduje się także w innych częściach miasta.
Skąd przybywasz?
Czas wracać do domu
Przeskakujemy przez Odrę do Słubic i robimy nieco dłuższy postój na jednym z Orlenów. Tam też ustalamy trasę, która i tak potem jest wielokrotnie weryfikowana. Postanawiamy zmierzać w kierunku Sulęcina z pominięciem Rzepina i Ośna Lubuskiego.
Wiatr na szczęście mamy już sprzyjający, no może tam z drobnymi podmuchami z boku. Jedzie się bardzo przyjemnie i dopiero w Sulęcinie nastają ciemności.
Sulęcin także w świątecznej scenerii.
W zasadzie nie ma co się rozpisywać na temat powrotu. Najprostsza droga, bez większych udziwnień, pokonana bardzo sprawnie. Nagrodą były jeszcze nasze ulubione lody w kawiarni Górka & Kulka 🙂