Myśl o tym, aby wdrapać się na Szrenicę krążyła od dawien dawna. W zasadzie zanim rowerem wdrapałem się na Śnieżkę to gdzieś tam pojawiała się też Szrenica. Też bym chciał, a najlepiej tego samego dnia. Trzeba jednak mocniej stąpać po ziemi i zostawiłem to losowi – może w kolejnym roku. Tym razem termin imprezy został jednak zmieniony na lipiec. Kolidowało to z innymi planami, ale przede wszystkim z wakacjami Gosi, bo niestety nie mogła tym razem niecierpliwie czekać na szczycie i dopingować na ostatnich metrach.
Nie tak spokojnie
Kompletnie nie wiedziałem, co mnie czeka. Rozmawiając z osobami, które miały już okazję brać w tej imprezie udział to głośno przeklinali Szrenicę. Niby jest to najtrudniejsza trasa z cyklu Korona Karkonoszy. Gdzieś tam pojawiał się też stresik, bo przecież na Śnieżkę poszło mi całkiem nieźle, a jak teraz będzie gorzej? Jak pokonają mnie te wzniesienia? Takich pytań pojawiało się bardzo dużo i Gosia musiała się wykazać dużą cierpliwością, aby mnie uspokajać. SMS-ami to chyba zapychałem jej skrzynkę odbiorczą 😀
Do miejsca startu miałem z jakieś 400 metrów według Google Maps. Rzeczywistość okazała się inna, bo było to z jakieś 1,5 km. Googlowska mapa nie uwzględniła dróg jednokierunkowych. Zapas czasowy był jednak dosyć duży, więc spokojnie do celu… pod górkę.
Z racji skali trudności tych zawodów to osób startujących jest znacznie mniej. Nieco przekroczona setka i wszyscy tacy jacyś rozluźnieni. Nie ma co się spinać, potraktować to jako zabawę i z chłodną głową stanąć na starcie.
Pakiet startowy odebrany, worek zapakowany i będzie do odbioru na szczycie i pozostało tylko czekać. Otrzymałem numer startowy 101. Jakaś godzina do startu honorowego. Rozgrzewki nie ma co zbytnio robić, bo miałem ją jadąc tutaj, a potem nogi będzie można przepalić na dojazdówce do startu ostrego.
Ulokowałem się na kamieniu i podziwiałem. Pogoda świetna, bo temperatura przekraczała 20 stopni, niebo niemal bezchmurne. Organizatorzy sami byli zdziwieni, bo aura tym razem była bardzo sprzyjająca. No może tutaj na dole, bo w perspektywie wspinaczki to około 26 stopni nie jest pocieszające.
Niektórzy idą na łatwiznę.
Co by się nie stało to ten Pan będzie pierwszy na mecie.
Pot, ból i nowe przekleństwa. To oferuje Szrenica
Start ostry jest przy Drodze pod Reglami. Tak więc na razie nie mamy jakiś niewyobrażalnych nachyleń. W lesie sucho, ale nie jest to totalna susza. Gdzieś tam kurz się unosi, ale bez przesady. Lokuję się w połowie stawki i gdy ruszamy to w zasadzie czołówki już nie widać. Idzie ostre tempo, ale ja postanawiam podejść do tego z rozsądkiem. Najgorsze przed nami. Wiadomo, że nie jestem wyśmienitym zjazdowcem i to co tam stracę to staram się nadrobić na podjazdach.
One także są, ale takie, że nie trzeba schodzić z blatu. Tak sobie jadę, mijam kolejnych zawodników, na zjazdach niektórzy mijają mnie i tak aż do zjazdu narciarskiego Ski Arena. Mamy długi zjazd i tam serce mogło się zatrzymać. Nagle pojawia się rów. Nie wiem, czy to trzeba było jechać bokiem, czy organizatorzy mieli inną wizję, ale gdyby nie hamujący zawodnik przede mną to pewnie by trzeba było mnie tam zbierać z ziemi. Moim zdaniem powinna tam znajdować się tabliczka z ostrzeżeniem, bo kiedyś może się to bardzo źle skończyć.
Mamy bufet, gdzie proszę o wodę i gdy ją popijam liczę porozrzucane butelki. Jest ich ponad 20, więc moja pozycja nie jest taka zła. No ale nie wszyscy mogli skorzystać z wodopoju, więc trzeba dodać błąd statystyczny. Tak, czy siak nie jest źle, bo według moich szybkich obliczeń jestem w pierwszej połowie stawki. No a to wszystko robiłem jadąc pod górę. No bo tutaj zaczyna się cała zabawa.
Kamieńczyk, wąwóz i tyle wystarczy w temacie. Jakby był czas na robienie zdjęć to miałbym wodospad z każdej strony. Bardzo trudny podjazd o leśnej, nierównej drodze, z korytem, kamieniami, gałęziami. W zasadzie wszystko co przyroda mogła ulokować w jednym miejscu to zrobiła właśnie tutaj. Jest bardzo trudno, ale jakoś idzie. Najgorsza jest jednak końcówka. Wycinka (tam gdzie ja, tam i wycinka) i końcowy fragment nachylenia jest bardzo stromy, a rozjechana droga, pełno piachu nie pozwala na podjechanie. Zakopuję się totalnie i muszę się wypiąć. Niektórym siłą rozpędu się udaje podjechać, niektórym nie. Nie ma co ryzykować, bo upadek cofnął by mnie nieco w dół… o parę metrów 🙂 Lądujemy na asfalcie. Słaby, bo słaby, ale nie sądziłem, że go w najbliższym czasie zobaczę. Zmierzamy w kierunku, gdzie ludzi jest sporo, czyli droga w kierunku Wodospadu Kamieńczyka.
Jest jeszcze ostatni zjazd. Dosyć trudny, bo pełno kamieni i mostki, które wystają ponad ziemię. Można bardzo łatwo w coś przyrżnąć i załatwić sobie oponę. Tutaj postanowiłem jechać spokojnie i dałem się wyprzedzić tylko jednej osobie (tak Cię później złapię). Parkingi, ludzie i pierwsze przekleństwa… na razie tylko w głowie. Pojawia się najważniejsza faza wyścigu.
Zaczynamy podjazd i o odpoczynku możemy zapomnieć. To co mogłem się napić o podjeść to już zrobiłem. teraz nie będzie już na to czasu. Wzniesienie jest masakryczne. Już w tle widzę, jak niektórzy prowadzą rower. Bruk jest paskudny, nierówny. Rower tam tańczy, a nachylenie przekracza 30%!! Wchodzę na najmniejsze przełożenia i walczę. Jakoś to idzie, ale brakuje mi biegów. Chciałbym zbić przynajmniej o jeszcze jeden, bo wpadając w dziury muszę bardzo dużo siły władować, aby się wydostać. To wszystko dzieje się przy prędkości 4-5 km/h. Na jednej takiej dziurze koła buksują i koniec jazdy. Prędkość utracona, a przy takim nachyleniu nie ma szans na ponowny start. Pozostaje prowadzić rower… niestety. Nie widać jednak większej różnicy, bo prędkość ta sama. Może buty nie za bardzo nadają się do chodzenia, ale już wypatruję mniejszego wypłaszczenia, aby z powrotem znaleźć się na siodełku. Nie wiem ile przeszedłem, ale w końcu tyłek ląduje na siodełku. Ostre naciśnięcie na korbę i ruszamy. Jest też fragment szutrowego pobocza, który chętnie wykorzystuję.
Ludzi dużo, ale na tyle głośno sapałem, że z daleka mnie słyszeli i bezproblemowo schodzili z drogi. Ciężko było na tym nierównym bruku panować na rowerze i w zasadzie tańczyłem od lewej do prawej i nazad. Na szczęście potem pojawia się lepszy fragment z płyt i może to zabrzmi nieco dziwnie, bo nachylenie nie zmienia się aż tak bardzo, ale można tam odpocząć.
Tak jedziemy pod górę. Ludzie coś tam krzyczą do mnie, ja do nich, klaszczą i w ogóle szał. Jakby nie patrzeć jest to jakaś atrakcja. Wyjeżdżamy z lasu i dobrze, że nigdy nie byłem na Szrenicy, bo nawet nie wiem, gdzie szukać szczytu 🙂
Jazda idzie bardzo ciężki, ale płynnie. Nikt mnie nie wyprzedza, ja tam mijam kolejne osoby. Wyprzedzanie jest najgorsze, bo przy takim panowaniu roweru jest niebezpiecznie. Małą mamy kontrolę, bo nikt nie ma siły walczyć po tym paskudnym bruku. Z boku wygląda to pewnie jak stado pijanych osób próbująca dojechać do najbliższego sklepu po coś mocniejszego.
Hala Szrenicka pojawia się na horyzoncie, a tam trybuna kibiców. Dostaję komunikat, że do mety już niedaleko… uff – myślę sobie… druga część zdania brzmiała – 700 metrów… no dziękuję bardzo. Zawodnicy, którzy jadą przede mną są już poza zasięgiem. Widać już szczyt, jest niedaleko, a wtedy przybywa jakby więcej mocy. Jakie by już tam nie było nachylenie to podjeżdżam. Oczami wyobraźni widzę Gosia, która tak skacze z radości.
Fot. Alarik Fotografia
Na górze czeka na nas ciasto, banany, woda, dużo wody i odpoczynek. Musimy poczekać, aż do mety dotrze ostatni śmiałem i zbierze gromkie brawa. Był czas na złapanie oddechu i podziwianie widoków.
Myślę, że to zdjęcie pokazuje, jak potworna było tam nachylenie.
Na trasie walka ze Szrenicą ciągle trwa.
Lepsze przygotowanie do podstawa
Jeżeli chodzi o moją kondycję to było idealnie. Na moc w nogach też nie mam co narzekać, a poranne toaleta pozwoliło pozbyć się paru kilogramów (stres tak na mnie działa, jakby co). Brakowało jedynie lepszych przełożeń. Obecne wystarczają w zupełności na Śnieżkę, ale nie na Szrenicę.
Na mecie zapisano mi czas 1:35:20, co pozwoliło na zajęcie 33 miejsca w klasyfikacji open i 11 w swojej kategorii wiekowej. Nie jest źle, ale myślę, że przy lepszym przygotowaniu roweru to idzie ten rezultat poprawić. Taką mam przynajmniej nadzieję.
Zjazd gorszy od wjazdu
Formuje się cała grupa i czeka nas zjazd w dół. Masakryczny zjazd, bo hamować trzeba baaardzo często, aż bolą paluchy. Ja jeszcze w wiatrówce (na górze trochę wiało) i zagotowałem się gorzej niż wjeżdżając na górę. Nie lepiej było z hamulcami. Koniec końców meldujemy się na dole i możemy odetchnąć z ulgą.
Czeka nas ciepły posiłek, dekoracja i rozdanie nagród. Nic niestety nie udało się wylosować, ale i tak byłem zadowolony. Oczywiście będąc na szczycie to zdążyłem się pochwalić czasem Gosi. No bo jakżeby inaczej. Może dzieliło nas ponad 100 kilometrów, ale nie dała o sobie zapomnieć 🙂
Pamiątkowy medal i w pakiecie startowym znajdowała się także koszulka.
Epizod pt. Szrenica zakończony
Po zawodach czułem się bardzo dobrze, a że godzina była młoda to postanowiłem jeszcze wykorzystać pogodę i wybrać się na lekki rozjazd, który oczywiście w górach nie może być lekki 😉
ADRIAN WOW!!!!!!!HURAAAA!!!! SZOK I PEŁEN PODZIW !!!COŚ NIESAMOWITEGO!!! JESTEM Z CIEBIE BARDZO DUMNA!!!! GRATULUJĘ CI PO STOKROĆ!!!! NIESAMOWITE!!!! Na Szrenicy byłam 3 razy i wchodziłam na nogach i za każdym razem, szczerze Ci powiem że, ledwo, ledwo z kilkunastoma przerwami wchodziłam na szczyt….ale żeby rowerem…Mój Boże, nawet przez myśl by mi nigdy, przenigdy nie przeszło, podziwiam Cię Adrian i to jeszcze z takim czasem i miejscem…SZACUN ADRIAN I CZAPKI Z GŁÓW, GRATULUJĘ I TRZYMAM KCIUKI NA KOLEJNE WJAZDY 🤗🤗🤗👏🏾👏🏾👏🏾🤞🤞🤞🚴♂️🚴♂️🚴♂️🚵♂️🚵♂️🚵♂️
Adrian… jestes Wielki. Jeszcze raz bardzo mocno Ci gratuluje 🙂 Bardzo żałuję, że nie mogłam przywitać Cię na szczycie ale jestem pewna, że jeszcze niejeden szczyt przed Tobą a tym samym i przede mną 🙂 Świetny wjazd. Brawo… Zazdroszcze Ci 😉