Postanowiłem wziąć udział w wyścigu kolarskim w ramach Święta Województwa Lubuskiego. Była to druga edycja, bo impreza zadebiutowała w zeszłym roku i to jakoś bez większego rozgłosu. Mimo, że regulamin określał limity czasowe na pokonanie około 120 km i to dosyć konkretne limity, to jednak postanowiłem się z tym wyzwaniem zmierzyć.
Nazwa może wskazywać, że meta jest w Zielonej Górze, ale nic bardziej mylnego. W tym roku wybrano na finisz Lubuskie Centrum Winiarstwa w Zaborze. Do pokonania było jakieś 118 kilometrów wliczając w to rundę honorową po Gorzowie.
Oczekiwania co do wyścigu były, ale wszystko zawsze weryfikuje życie. Wiedziałem, że nie mam nogi szosowej i na zbyt wiele nie mogę liczyć, więc chciałem chociaż być w połowie stawki i zmieścić się w tej setce uczestników.
Z rana zrobiłem sobie małą przejażdżkę i wybrałem się na Most Staromiejski odebrać pakiet startowy. Tam także miał odbyć się start honorowy wyścigu, ale to za jakieś niecałe dwie godziny. Kolejki zbytnio jeszcze nie było, tak samo jak rowerzystów. Wszyscy na razie schowani. Wróciłem do domu, spokojnie się przygotowałem i z powrotem do centrum wydarzeń.
Skromny pakiet startowy, a wszystko w worku na plecy z logiem imprezy.
Pogoda z rana była znośna, chłodniej nieco i nawet przez parę minut postraszył deszcz. Później jednak mieliśmy tradycyjny skwar i czekając na start chowałem się w cieniu, które rzucał ambulans. Plus za schodki w samochodzie bo można było przynajmniej sobie usiąść 🙂 Spotkałem także Piotrka wraz z rodziną, który dzisiaj w roli kibica. Pozdrawiam serdecznie. Gosia w pracy i nie było jej przy mnie fizycznie, nie było jej obiektywu, ale pozostała mi jedynie krótka rozmowa przez telefon. Również pozdrawiam 😉
Święto Województwa Lubuskiego i Dni Gorzowa. Dwie imprezy za jednym zamachem.
W oczekiwaniu na start.
Wiedziałem, że nie ma się co pchać do przodu, bo tempo zabije mnie jeszcze przed Skwierzyną i będą musieli zbierać mnie z drogi, czy też pobocza. Postanowiłem się jakoś ulokować w odpowiednim miejscu, ale było tak ciasno, że jak ruszył start ostry to w zasadzie zostałem z tyłu. Podczepiłem się pod grupę Yolobike z Zielonej Góry i tak sobie jechaliśmy. Chciałem coś tam narzucić większe tempo, ale jakoś nikt nie był tym zainteresowany.
Odskakiwałem, wracałem, aż w końcu postanowiłem się nieco urwać na poważnie i może podgonić trochę do grupy przed nami. Jadąc tak paręnaście kilometrów zauważyłem, że nie ma żadnego postępu. Zwiesiłem się między dwoma grupami i wcale się nie dziwię, że kierowcy z samochodów do mnie machali, aby zrezygnował z indywidualnego szturmu i wrócił do grupy. To się dopiero wydarzyło za rondem w kierunku Skwierzyny, gdzie dostałem wiatrem perfidnie w twarz i spokorniałem.
Tak już trzymałem się grupki i równym tempem jechaliśmy, ale wszystko posypało się za Bledzewem. Pierwsze pagórki rozwaliły nam grupę i potworzyły się kilkuosobowe. Podgoniłem do przodu, z tyłu też parę osób przyspieszyło, złapaliśmy także osoby, które na początku jechały na maksa i potem odpadły. Tak w 6 osób gnaliśmy w stronę Piesków.
Za Templewem wychodzę na czoło i trochę zaczęło mnie denerwować, że w zasadzie dwie, trzy osoby pracują, a pozostałe osoby które łapaliśmy po drodze to się jedynie do nas podczepiają. Narzuciłem ostre tempo i za Pieskami pozostało nas już tylko parę osób. Zaczęły się też dziury i mimo, że większość była oznaczona na zielono to jednak organizatorzy pominęli niektóre istotne ubytki w drodze i miałem okazję w taką dziurę wpaść… w zasadzie nie tylko ja.
Nic wielkiego nie działo się w zasadzie do Lubrzy. Tam na horyzoncie pojawiły się panie z wodą! Teraz wiem, jak czują się osoby na pustyni, gdy nie mają czego się napić. 35 stopni Celsjusza, jeden bidon z izotonikiem, drugi z wodą… to znaczy był z wodą. Pani uzupełniła bidon i sama zaproponowała prysznic. Powiedziałem tylko TAK! DZIĘKUJĘ! Nie mam pojęcia ile hektolitrów wylądowało mi na głowie, ale orzeźwienie mega. Przy takiej temperaturze nie starczy to na długo, ale zawsze to coś.
Potem czekał nas ciągnący się podjazd za Lubrzą i tutaj w zasadzie została nas trójka. Za podjazdem jeszcze dostałem butelkę wody i to było tyle. Na wyścig, który liczył ponad 100 km w połowie trasy skończył się wodopój. Oczywiście jechaliśmy z nadzieją, że jeszcze będą punkty z wodą, ale te już nigdzie się nie pojawiły. BARDZO DUŻY MINUS DLA ORGANIZATORÓW!!
Świebodziński Jezus nie przywitał nas zbyt miło. Może nawet nie wiedział, że obok Niego przejeżdżaliśmy, bo był zwrócony do nas plecami. Jednak tam zaczął się kryzys. Nasza trójka złapała po drodze jeszcze dwie osoby, ale też zaczął się teren konkretnie pagórkowaty i wszystko się już całkowicie rozsypało. Ja odpadłem, bo ciągnąć grupę przez wiadukty, pagórki opadłem z sił. W zasadzie nie tylko ja, bo gdzieś tam zmontowały się dwie osoby, a tak w zasadzie to każdy z pozostałych jechał w pojedynkę.
Zostałem sam w prawie pustymi bidonami i jeszcze z dużą ilością kilometrów do mety. Trzeba było zacisnąć zęby. Patrzę na swoje ręce, spalone od słońca. Patrze na bidony, niemal suche. Batony się roztopiły. Pozostały jeszcze żele i dwie połówki banana. Zaczęło się wydzielani racji i walka o przeżycie. Tak jadąc całkowicie sam przejechałem ponad 40 km. Nawigację wyłączyłem, aby nie widzieć kilometrażu i z jaką prędkością jadę. Na ile pozwolą nogi na tyle będę pedałować.
Tutaj dużo działała głowa i pojawiała się myśl o rezygnacji, ale przecież nie napiszę do Gosi SMS-a, że nie dojechałem. O co to to nie, o nie nie. Jedziemy dalej, jak już zakończyć wyścig to albo przecinając linię mety, albo leżeć w rowie z wycieńczenia (mam nadzieję, że chociaż w cieniu).
Jakoś tak mnie Gosia silnie zmotywowała i na asfalcie zobaczyłem, że do mety pozostało 20 km. No chyba co by się nie działo to te 20 km pokonam. Po drodze mijam rowerzystę, który odpoczywa w rowie w cieniu, inny wychodzi ze sklepu ze schłodzonym piwkiem i po jakimś czasie doganiam znajome twarzy. To Ci sami panowie, gdzie 40 parę kilometrów temu razem współpracowaliśmy. Zatrzymali się przy drodze u Pana, który sprzedawał truskawki. Poratował naszą trójkę wodą i przysięgam, że jakby Pan był bliżej to wróciłbym tam i wykupił chyba wszystkie truskawki. Ten Pan uratował nam życie. Napełniliśmy bidony, serdecznie podziękowaliśmy i ruszyliśmy w trójkę dalej. Dogoniła nas też jedna osoba, która miała kryzys i gdzieś tam zatrzymała się przy sklepie. Było jednak tak gorąco, że woda z bidonów szybko się ulatniała, a na asfalcie napis, że do mety 15 km. Doszło do sytuacji, że mój jeden niepełny bidon służył dla trzech osób.
Meta coraz bliżej, a my łapiemy kolejne osoby, ale żadna nie jest w stanie siąść nam na koło. W Przytoku zaczyna się ostatni już podjazd, który ciągnie się nieubłaganie i tam widzę swoją szansę. Jedynie coś mogę ugrać, gdy jest pod górę, ale nie uwzględniłem jednej rzeczy… ile pozostało do mety. Na podjeździe nacisnąłem nieco bardziej na pedały i wyszedłem na czoło a tutaj na asfalcie, że jeszcze 4 km. Oczywiście dwie znajome twarze mnie doganiają i razem w trójkę pracujemy i bardzo szybko mijają kilometry, bo na asfalcie mamy oznakowanie co 500 metrów. Ostanie kilometry to w zasadzie zjazd no i tam już nie miałem nic do powiedzenia. Na metę wjechałem kilka sekund później.
Zmieściłem się w 4 godzinach, ale nie w założonym planie. 105 miejsce i 100 wśród płci męskiej. Nie można to uznać za dobry wynik, ale ten wyścig bardzo ładnie pokazał moją pozycję. Dużą rolę odegrała jednak pogoda. Na trasie rozstawione były rodziny, które chętnie podawały wodę osobom, które jechały z przodu, a my zostaliśmy trochę olani przez organizatorów. Gdy nie Pan od truskawek to nie wiem co by się wydarzyło. Z rozmów wiem, że także ludzie na wsiach sami z siebie kupowali wodę w miejscowym sklepie i pomagali ludziom na trasie. Sporo osób też wyścig nie ukończyło. Organizator nie podał ile osób wystartowało, ale jedynie ile ukończyło ściganie. Dla mnie sukcesem jest samo dotarcie do mety.
Zasłużony odpoczynek.
Pamiątkowy medal za ukończenie.
Zupa na odzyskanie sił.
Na mecie w ruch poszły od razu półlitrowe butelki z wodą. Wiem, że to niezdrowo, ale pokazuje jak bardzo brakowało mi jej na trasie. Jakbym wiedział, że tak z nią będzie słabo to wyposażyłbym się w dodatkowy bidon albo poszedł śladami niektórych osób i zatrzymał się przy sklepie. W zasadzie i tak o nic nie walczyłem.
Doprowadził mnie od startu do mety… dziękuję 😉
Zagwarantowany miałem powrót do Gorzowia, ale zanim to nastąpiło to zrobiłem sobie rundę po Lubuskim Centrum Winiarstwa. Bardzo ciekawe miejsce. W zasadzie przeszedłem się po budynku, gdzie jest pełno gablot z winami różnych roczników i tablic informacyjnych o winiarstwie. Winoroślom się nie przyglądałem z bliska, bo słońca miałem już dzisiaj serdecznie dość.
Wina jest tutaj dostatek.
Co sądzę o samym wyścigu?
Idea jest bardzo fajna, bo wyścig łączy dwie stolice województwa. Jednak faworyzowani są przede wszystkim rowerzyści, którzy jaką na czele. Jest wyznaczony limit czasowy, którego organizatorzy za bardzo nawet się nie trzymali. Mieściliśmy się jeszcze w nim, a już na skrzyżowaniach nie mieliśmy zabezpieczenia i poruszaliśmy się w normalnych ruchu drogowym. O wodzie nie ma już co wspominać. Sama impreza jest robiona szybko, szybko. Dojeżdżamy, dekorujemy się i każdy do domu. Chyba nie o to wszystko chodzi. Poza tym wyścig odbywał się w ramach Święta Województwa Lubuskiego, a nie za bardzo było to widać.
Jednak wyścig odpowiedział mi na jedno pytanie. Nie dla mnie jest jazda w tak dużym peletonie i zdecydowanie wolę formułę, gdzie na trasę puszczani jesteśmy po parę osób w grupie.
Po powrocie do Gorzowa udało mi się odwiedzić jeszcze Gosię, która akurat kończyła pracę, zamęczyć ją wrażeniami z wyścigu i załapać się na lody… a także na grad w samej końcówce, gdy do domu został ostatni podjazd i wtedy mój kask storpedowały kulki z nieba… eeech.
Gratulacje Adrian. Ukończenie tak specyficznego wyścigu jest dużym sukcesem.
Dzięki. Zawsze mogło być lepiej, ale też to jest jakieś doświadczenie na przyszłość. Na pewno brać ze sobą więcej nawodnienia 😉