Głupie prognozy pogody straszyły opadami śniegu, nawet do 12 centymetrów. Niebo bezchmurne i wyjrzało słońce. Nie było bata, żeby nie iść na rower, aby pokręcić się po okolicy. Kontakt z Tomkiem i w kierunku Sosen, gdzie się łapiemy.
Słoneczny zjazd w kierunku Lubna.
Jezioro w Sosnach widoczne z drogi.
Wszędzie słychać tylko dźwięk pił – wycinka.
Jest ciągnik siodłowy, jest dźwig, jest drewno, jest las… jest i entuzjazm.
Zrodził się pomysł, aby udać się na wieżę widokową i zobaczyć, czy stoi tam jeszcze mój
bałwanek z soboty. Wdrapaliśmy się na górę, a tam ślady po quadzie i z przeprowadzonego śledztwa wynika, że moje śnieżne arcydzieło dostało cios. Ludzie nie doceniają sztuki, zwłaszcza prostaki.
W kierunku wieży widokowej. Zrobiło się też nieco pochmurnie.
Udało się wjechać na górę. To po ciasteczku.
Tyle zostało z mojego bałwanka 🙁
Zjechaliśmy, czy też sprowadziliśmy rower na dół i w kierunku Witnicy. Wtedy tragedia, bo zresetował się mój licznik, a potem już wyłączył. Prawdopodobnie padła bateria, albo jakiś bunt elektronicznego narzędzia. Stało się to przy dystansie 32 km i reszta trasy jest „mniej więcej”. Tomek pojechał do domu, a ja przez Pyrzany w kierunku Nowin Wielkich i dalej do domu.
W Pyrzanach było zabawnie, bo odbywa się tam łatanie dziur i jak widzę pana Henia, który nie posiada walca, a przydeptuje to nogą… polskie realia. Te przeklęte kamyczki walały się po całej drodze.
Prawie już w domu, a niespodziewanie spotykam kota. Śledził mnie od Witnicy?