Kwiecień ostro bawi się uczuciami rowerzystów. Patrzysz przez okno 10 stopni Celsjusza, słonecznie, by za jakiś czas temperatura spadła o cztery kreski i pojawił się deszcz, a nawet grad. Znak od Gosiaka, że najwyższa pora na rower i nawet nie było czasu spojrzeć na prognozy. W drogę!

Cały czas dokucza wiatr, więc postanowiliśmy częściowo schować się w lesie. Tam błoto, kałuże, który w zasadzie nam nie straszne. Niektórzy to nawet przed nimi nie zwalniają ;p


Jeszcze czyściutcy, ale to nie potrwa długo.


Chmurki, słoneczko, jednym słowem wiosna.

Przebiliśmy się przez las do Santoczna i dalej pojechaliśmy na Zdroisko. Celem był tamtejszy rezerwat, ale po co patrzeć na oznaczenia szlaku rowerowego, jak można jechać po swojemu i wiadome jest, jak musiało to się skończyć. Spotkaliśmy rowerzystkę, który jak mówił
jeździ tak rekreacyjnie i gdybyśmy go posłuchali w sprawie kierunku do Buków Zdroiskich to pewnie do domu nie wróciłbym do teraz. Inicjatywę przejęła Gosia i po jakimś czasie wylądowaliśmy w ciekawym miejscu widokowym, które zatrzymało nas na długi czas.


Niezidentyfikowane jezioro.


Rezerwat Przyrody „Buki Zdroiskie”.


Punkt widokowy.


Fantastyczne widok.


Ciągle fantastyczny widok.


Jeszcze fantastyczniejszy widok.

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zlazł na dół. Stromizna spora, ale boczkiem tam można było sobie poradzić. Gorzej już dostać się z powrotem na górę, ale i to się jakoś udało.


Widok z dołu.


Rzeczka Santoczna. Niezbyt ładnie pachnąca.

W międzyczasie zaczęło padać, spadł nawet grad. Schowaliśmy się pod tarasem, słońce także dało nogę i gdy aura się nieco uspokoiła to ruszyliśmy dalej.


Było słonecznie, a zrobiło się pochmurno 🙁

Wylądowaliśmy na rozdrożu w okolicach Górek Noteckich i po jakimś czasie postanowiliśmy zjechać ze szlaku i udać się w kierunku Santoka. Wrócił też grad i to już na dłuższą chwilę. Nie mieliśmy gdzie się schować, więc pozostało jechać dalej z uśmiechem na twarzy i przyjąć to wszystko z godnością, jak na cyklistów przystało.


Leśna poczta. Gdzieś w pobliżu mieszka zapewne niedźwiedź i zajączek, albo Kubuś Puchatek ze swoja świtą.


Wymuszony postój.

Tak sobie pomykaliśmy z wiatrem w plecy i w Czechowie znowu się rozpadało. Jedynie schronienie do dziurawa wiata rowerowa, ale lepsze to niż moknąć. Popadało dość solidnie i po jakimś czasie ruszyliśmy dalej. Chmury sobie poszły i ponownie wyjrzało słońce. Nie ujechaliśmy kilkudziesięciu metrów, a na dłużej zatrzymała nas sesja zdjęciowa… krowy.


Fotoreporterka, a w tle krowa… górzysta?

Na horyzoncie pozostał już tylko Gorzów, gdzie się rozstaliśmy i wybrałem jeszcze wariant dłuższego powrotu, aby dostukać parę kilometrów. Tak się skończył dzień, który zostanie zapamiętany z racji naszych głupawek na całe życie.

Jeżeli chodzi o Endomondo, to coś mnie nie lubi. Nie wiem, czy to sygnał się urwał, czy aplikacja chciała mnie się pozbyć, ale wylądowałem w Warcie. Ogólnie ślad jest dobry, poza jedną krechą prowadzącą do rzeki. Dlatego dystans wyszedł nieco większy.

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *