Spotkanie z tych rano, rano. Jak jechałem na spotkanie z Gosią to miałem całkowicie bezwietrzną pogodę. Specjalnie obserwowałem wszystkie flagi i żadna nawet nie myślała o tym, aby drgnąć. Plan na dzisiejszy dzień miałem ambitny, ale wszystko jak zwykle zweryfikowało życie.
Obraliśmy kierunek na zachód. Powrócił wiatr, który miejscami potrafił nieco dokuczyć. Tak się wszystko zgrało, że wylądowaliśmy na moich włościach i to dosłownie. Gosia musiała zobaczyć przecież żabę, która zamieszkuje w czereśni. Przychodzi co roku i stała się taką małą atrakcją. O rowerowaniu można było na jakiś czas zapomnieć. Przecież kto do mnie przyjdzie to już ma problemy, aby stąd wyjść. Przecież tyle rzeczy trzeba pokazać, a jak jeszcze obecna jest przy tym mama, to już w ogóle.
Żabka, co roku pojawia się w moim ogrodzie.
Takie harce.
Mamy taki czas, że ciemnościami zbytnio nie trzeba się przejmować. Trochę godzin straciliśmy (ale czy koniecznie można uznać to za stracony czas) i wspólna decyzja, aby wykonać zaplanowane zadanie na dzisiaj. Kierunek Dalsze i tam zobaczymy, co dalej. Skończyło się na tym, że wylądowaliśmy przy jakimś bajorze, który z tego co wynika, nazywa się Jeziorem Czarnym.
Przerwa nad jeziorkiem.
Bardziej to bym nazwał to stawem, niż jeziorem.
Nie będę pisał o naszych ambitnych planach, ale to już druga próba dotarcia w dość ciekawe miejsce. Do trzech razy sztuka. Musieliśmy pomyśleć już o powrocie, ale niekoniecznie tą samą drogą. Tak więc ruszamy w nieznane. Luknięcie na mapę, która nic nie pomogła i kiwnięcie głowami. Jak się bawić to się bawić. Drogi muszą przecież gdzieś zaprowadzić.
Tak się ładnie złożyło, że wylądowaliśmy w klimatycznej mieścinie Zarzecze. Przepływa tamtędy rzeka Myśla, która zapewniła nam trochę atrakcji, kolejnej atrakcji.
Wychodzi na to, że niemal wszystko nas rozleniwia.
A to sztuka!
Rzeka Myśla.
Widok z mostku.
Woda, a zapewnia tyle radości.
Jest ten klimat, jest to piękno. Ach…
Niemal standardowy widok – Gosiak z aparatem.
Pomoczyli nóżki to trzeba jechać dalej. Asfalt ładnie nas wyprowadza na drogę Myślibórz – Staw. Po drodze podziwiamy hektary pól rzepaku. Na tle błękitnego nieba fantastycznie to się komponuje. Nam niestety coraz bardziej się już chmurzy, wiatr także postanawia zmienić kierunek. Nie muszę wyjaśniać, w jaką stronę teraz wieje.
W kierunku miejscowości Staw.
W Stawie mała weryfikacja trasy, bo tak się zagapiłem, że na miniaturowym rondzie pojechaliśmy nieco w bok. Mijamy stadion miejscowego klubu piłkarskiego, cmentarz i gdzieś tam w mózgu uruchamia się zastawka… przecież nigdy tutaj nie byłem. Postanawiamy jechać dalej i tak lądujemy w miejscowości Koziny. Nieco polnymi drogami, ale ciągle ze świadomością dobrego kierunku.
To teraz przerzucamy się na chód? Mam wyposażyć się w kijki?
Łykamy kolejne kilometry, mijamy kolejne miejscowości podśpiewując sobie pod nosem. W Kłodawie zaczyna kropić i uruchamia się lampa z ostrzeżeniem (prognozy zapowiadały burzę). Potem już rozpadało się mocniej, co wymusiło rozstanie w szybszym trybie. Później to już istny survival. W masakrycznym deszczu i z pod wiatr, który to wszystko jeszcze bardziej potęgował wracałem do domu. Musiałem zaliczyć małą przerwę na jednym z przystanków, bo tak zaczęło lać, że widoczność była zerowa.
Tak już przemokłem całkowicie i miałem to wszystko gdzieś. Ile sił w nogach przed siebie. Licznik się zalał, przestał działać. Woda chlapała na 10 metrów, ale jakoś udało się dotrzeć do domu. Finisz w towarzystwie piorunów. Końcówka dnia hardcorowa. Chyba nieco za wcześnie padły słowa, że
burza złych ludzi się nie ima.
Z moich statystyk, które prowadzę w domowym zaciszu wynika, że było to nasze 50 rowerowe spotkanie. Znam się z Gosią od października zeszłego roku, a już pokaźną ilość kilometrów razem pokonaliśmy. Oj, jeszcze wiele przed nami, bardzo wiele 🙂