No i stało się. Gosia pojechała sobie na kilkudniowy rajd, a mnie zostawiła samego. Ech… Zanim jednak doszło do rozstania to odprowadziłem przyjaciółkę aż do Krzyża Wielkopolskiego. Jadąc pociągiem biedaczka siedziałaby na dworcu ponad dwie godziny czekając na przesiadkę. Lepszą opcją było pojechać tam rowerami, a ja już na powrocie jakoś sobie poradzę ze SAMOTNOŚCIĄ.

Wybraliśmy wariant drogi po drugiej stronie Noteci, czyli za Santokiem odbijamy na Stare Polichno. Dużo lasu, więc będzie ochrona przed wiatrem. Czasu mamy bardzo dużo, więc jakoś nam nie spieszno. Mi tym bardziej, bo ciągle mam myśl SAMOTNEGO powrotu.


Gorzów Wlkp. i kocioł na Kostrzyńskiej. Brakuje tam już tylko ruchu wahadłowego ze sygnalizacją.


Santok całkowicie rozkopany. Już tylko MTB.

Nie ma jednak co narzekać na remonty. Teraz trochę pocierpimy, a potem będziemy się cieszyć z gładkiego asfaltu. Są przecież rzeczy przyjemniejsze. Chociażby wspólna podróż do Krzyża Wielkopolskiego. Cieszmy się to chwilą.


Co tam wypatrzyło bystre oko fotografki?


Drewniany ludek rowerzysta. Rewelacja!

Drezdenko pojawiło się  na horyzoncie za szybko, stanowczo za szybko. Musieliśmy przebić się przez całe miasto i ja wskazując na drogowskaz zapytałem Gosię, czy na Czarnków. Skinienie głową, że tak. Skończyło się na
kresce zawracającej na Endomondo. Ciągle nie wiem, co mnie podkusiło, aby zadać to pytanie. Sprawy biorę w swoje ręce i do Krzyża Wielkopolskiego pozostaje nam już tylko 14 km.


Noteć. Taka spokojna.

Podróż poszła nam sprawnie i meldujemy się w mieście godzinę przed odjazdem pociągu, Pierwsze zadanie to zakupić bilet, a potem znaleźć ustronne miejsce i oczekiwać na wyznaczoną godzinę. Chwilę przerwy wykorzystuję na poskakanie po dworcu.


To już moja druga, rowerowa wizyta w Krzyżu Wielkopolskim.


„Czekoladka” PaFaWag 4E.


Parowóz Ol49. Mógłbym na niego patrzeć godzinami.

Zegar tyka, a my nie możemy się rozleniwić. Oj nie możemy. Cukierki, które Gosiak otrzymał ode mnie na trzy dni to już w zasadzie pusty worek. Ciasteczka, które miały mi wystarczyć jeszcze na powrót to także pusty worek.


Nasze rowerki. No może rower i rowerek. Tak będzie prawidłowo.


– Gdzie zostawiłam rower?

Nastała godzina rozstania. Powrót na dworzec, gdzie szynobus już czeka. Pożegnanie, machnięcie rączką (chodzą słuchy, że specyficznie władam tymi kończynami), westchnięcie, no i trzeba się zbierać do domu. Poskakałbym po dworcu i każdy pociąg sfotografował. Nie mam jednak tyle czasu, nie ma też chęci. Ruszam w SAMOTNY powrót, SAMOTNY!


No i pojechała. Ech… do zobaczenia wkrótce 😉

Do Drezdenka wracam tą samą drogą, bo nie ma co kombinować na obcej ziemi. Prowadzi mnie szlak EuroVelo R1, więc nie ma szans, aby zabłądzić.


Oznaczenie szlaków rowerowych.


Taki miły akcent podczas jazdy. A nie, Gosia pojechała innym pociągiem.


Ponownie w Drezdenku.

Żeby nie powielać trasy to tym razem jadę wariantem północnym, czyli drogą, którą jechaliśmy jakiś czas temu na rajd i też z niego wracaliśmy. Nie myślę o żadnych przystankach, głowę mam zapełnioną czymś innym i tak znikają kolejne kilometry.


Kawałek asfaltowej ścieżki rowerowej Zwierzyn – Przysieka.


Ścieżka marzenie. Oby więcej takich, no i dłuższych oczywiście.

Wiatr sobie majta i w zasadzie mam go z każdej strony. Nie jest jednak strasznie upierdliwy, a powrót (SAMOTNY przypominam) idzie mi bardzo sprawnie. Może to mnie dekoncentruje i w Górkach Noteckich skręcam w niebieski szlak rowerowy z napisem Brzezinka. K… kto tamtędy jechał, ten wie, jak fatalna jest ta droga. Nie mam pojęcia czemu nie zawróciłem. Myślałem, że już nic gorszego mnie nie spotka… tak… pewnie, że spotka. Ładuję się w końskie łajno, na szczęście tylko przednią oponą. Fuj! Najgorszy odcinek dzisiejszej wyprawy jakoś przeżywam. Plusem jest, że wtedy mam wiatr w plecy.


Brzezinka jest już zapomnieniem. Kupa zdrapana. Z pozytywnym nastawieniem jedziemy dalej.


Pies, który jeździł koleją?

W Santoku kładą dalszą część asfaltu i ciężko jest się przebić. Drogę blokują dwa walce i po rozmowie z panem kierowcą dostaję sygnał
śmiało. Szybko się przebijam, ale końcówka już poboczem (a jest go bardzo mało), aby nie zatopić się w gorącej lawie. Patrząc na ślady i mijając inne osoby, rowerzyści mają tam pewne względy.

Dalej już spokojnie. Emocje opadły i nagle okrzyki w Jeninie. Tym razem poznaję, no może trochę z opóźnieniem. Pozdrawiam Ciebie Michał. Are, Are, Are 😉

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *