Sobotę mieliśmy spędzić w Trzcińsku-Zdrój na dniach tego miasta. Dużo imprez towarzyszących, ale nas najbardziej interesowała wioska rycerska. Spotkanie z samego rana w Jeninie i cel numer jeden – dostać się do Brzeźna.

Jakby ktoś miał słabą wolę to nawet przez chwilę nie pomyślałby o rowerze. Paskudny wiatr i deszcz. Już na starcie musieliśmy schować się na przystanku, bo rozpadało się dość solidnie. Takie przygody na trasie mieliśmy chyba ze trzy i raz nawet storpedował nas grad. Szczęście nam towarzyszyło i przy każdej takiej niespodziance natrafialiśmy na wiatę. Chmury nas ganiały, ale także słońce pocieszało.

Humory dopisywały i nie było szans, aby nie dotrzeć na imprezę. W Brzeźnie moja wiedza dotycząca trasy się kończy. Dalej to całkowicie nowe tereny. Na Dolsk kieruje nas pani z miejscowego sklepu. Przez las z klimatycznym przejazdem mostkiem przez rzekę Myślę. Urokliwe miejsce, bardzo urokliwe.


Krowy miały totalnego lenia, a dzielni rowerzyści pruli przed siebie.


Rzeka Myśla.


Jest i Dolsk.


Świ… to znaczy pies. Na termometrze niecałe 19°C.

Takich ogrodowych figurek spotkaliśmy sporo. Przy jednym domu aż nadto. Ogólnie Dolsk jest małą mieściną wciśniętą w las. Cisza, spokój, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Całą to sielankę może zakłócić jedynie kichający rowerzysta.


Podglądaczka.

Do Trzcińska-Zdrój coraz bliżej i kolejną miejscowością jest Różańsko. Więcej tam psów, niż ludzi i żaden nawet nie myślał, aby na nas szczekać. Czekała też nas przeprawa po kostce brukowej, której się nie spodziewaliśmy. Było trochę pobocza, miejscami nieco zarośniętego, ale daliśmy radę. Przywitało nas Chłopowo, przeciekająca wiata przystankowa i grad.


Luknięcie na mapę, czy aby na pewno trzeba jechać kostką brukową.


Nie ma innej opcji. Prawie 6 km takiej tułaczki.


Taka oto impreza. Mieliśmy rowery, ale niestety się spóźniliśmy.

W zasadzie to Trzcińska-Zdrój towarzyszyło nam już słońce. Dotarliśmy bez problemów, bo w końcu też pojawiły się odpowiednie drogowskazy. Miasto bardzo ładne, otoczone murem obronnym. Na zwiedzanie przyjdzie czas w przyszłości. Teraz musieliśmy znaleźć Park Jordanowski, co przy pomocy miejscowego pana nie było większym problemem.

Coś mamy szczęście do dział. Ledwo przyjechaliśmy, się rozsiedliśmy i już padały komunikaty, że zaraz będzie wystrzał. Dwie próby, a głupi Robaczek postanowił stanąć obok. Po co też zatykać uszy, co? Huk takiego działa jest przeogromny i nie muszę chyba tłumaczyć, jak to się skończyło.


Ładowanie działa.


Kabum!

Pierwszym stoiskiem, które odwiedziłem było Stowarzyszenie Lider Pojezierza. Folderów i map pełno. Wybrałem to co nas interesuje, a resztę kieszeni dopchałem cukierkami i lizakami. W łapki trafiły także gadżety w postaci wiatraczka i silikonowych bransoletek.

Po jakimś czasie znowu się rozpadało, dość solidnie rozpadało. Miejsce znaleźliśmy pod namiotem, a gdy się poprawiło to ruszyliśmy na rekonesans.


Takie cuda można zrobić z drewna.


Uwielbiam tego typu rzemiosło.


Tarcze rycerskie.


Trochę uzbrojenia i broni.


Są i damy.


A także zniewolona niewiasta.


Jabłuszko.


Rycerz.

Klimat imprezy typowo dożynkowy. Miejscowości ulokowały się ze stoiskami, a gdzieś tam w tle odbywały się zawody sołeckie. Więcej o całej tej imprezie powiedzieć nie mogę, bo skończyło się wszystko przy stoisku miejscowości Równo (Gmina Barlinek). Tam napotkaliśmy fantastycznych ludzi, a wraz z nimi degustację wina i ciast. Tacka wylądowała w moich rączkach i potem to już tylko siedziałem. Tak więc nie jestem już w stanie napisać czegoś więcej o całym świętowaniu w Trzcińsku-Zdrój.

Ogólnie szukaliśmy coś do degustacji, a padały tylko ceny. Skończyło się na tym, że
Gosia z uśmiechem na twarzy donosiła jedzenie. Nie wiem, jak ta dziewczyna to robi? Może to jej charyzma, może taką litość zbudzają rowerzyści? Gdy kawałek dzika kosztował 10 zł, u nas po jakimś czasie lądował na stole całkowicie za free. Nie znam nazw połowy tych potraw. Ponadto wina, jakieś likierki, ech… Gosiak wczoraj miał urodziny to dzisiaj przygotował niesamowitą ucztę.


No to zaczynamy degustację. Tak po małym kawałeczku na spróbowanie.


Czego chcieć więcej?


Więcej ciasta!


Jeszcze więcej ciasta!


Gosia w roli kelnereczki.

Jedzenia było jeszcze więcej, ale nie wszystko fotografowałem. Kto mnie zna, ten wie ile pokarmu jestem w stanie pomieścić (nie tylko w kieszonkach), ale i ja musiałem się poddać. Część ciast udało się zapakować i zabrać ze sobą. Resztę trawiłem na powrocie.

Dla mnie cały ten średniowieczny klimat stał się Festiwalem Jadła. Papier toaletowy mieliśmy ze sobą, więc pora już myśleć o powrocie. Czeka nas jeszcze sporo kilometrów. Na sam koniec mała sesja fotograficzna, bo jeszcze bardziej trzeba zaznaczyć naszą obecność (tak jakby pewna rowerzystka nie rzucała się w oczy):

Z racji tego, że na krajówkach o tej porze ruch nie był zbyt duży to postanowiliśmy pojechać do Myśliborza. Tam dopiero wracam na tereny dobrze mi znane. Dalej już wioskami do Gorzowa, gdzie musimy się pożegnać.


Średniowieczna brama.


Narzędzie pomiaru siły wiatru.


Wiatraczek, a ile potrafi sprawić radości.

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *