Drugi dzień Rajdu po obu stronach rzeki Drawny. Dzień trudniejszy, bo asfalt to tylko będziemy przecinać. Dużo piachu, korzeni, fatalnej drogi. Dystans znacznie mniejszy, ale spokojnie można to pomnożyć o dwa. Sakwy zostały w domu, a na bagażniku wylądowała butelka wody, która nawet pod koniec zaczęła przeciekać.


Na początku dnia grupka jeszcze mała. Siedem tych samych osób.


Widok z ambony.

Na razie stopień zaawansowania posiadam nowicjusz. Dlatego też w wielu miejscach jestem pierwszy raz w życiu. Daniel zabrał mnie do
Zacisza, majątku Hansa Paasche, a raczej to, co z nich zostało. Droga prowadząca tam to masakra. Reszta grupy pojechała sobie krótszą drogą asfaltem do baru, do baru… tak do baru. Mnie natomiast czekało MTB.

Wystarczyło krótkie spojrzenie na siebie i już wiedziałem, że trzeba będzie przełączyć się na tryb wyścigowy. Dojechaliśmy do miejsca w ekstremalnym tempie, poczytałem tablice informacyjne, zobaczyłem pozostałości majątku i w barze zameldowaliśmy się nieznacznie po grupie, która tam dotarła w komfortowniejszych warunkach.


Tam kiedyś znajdował się pałac.


Tablica informacyjna.

Pojawili się kolejni cykliści i dzięki temu powstała spora grupa turystyczna. Ruszyliśmy dalej, a Leszek został oddelegowany do roli zamykającego. Dużo wysiłku kosztowało go, aby dobrze wykonywać swoje zadanie, stąd też trochę sam wkręciłem się na rolę asystenta. Prawda jest taka, że fajnie mi się z nim gadało. Gosia korzystała z dnia bez sakw i różową koszulkę to można było oglądać gdzieś tam daleko na horyzoncie.


– Ty! Tak do Ciebie mówię.


Gosia będzie pozować.

Jazda szlakami może czasami być nudna, więc czemu by nie władować się na szlak pieszy. Pomysł ciekawy, bo i urozmaicenie wielkie. Prowadziliśmy rowery, trzeba je było czasami przerzucać nad kłodami, nawet po schodach wnosić. Mimo to każdy na górę zameldował się uradowany. Weszliśmy tam, aby podziwiać z punktu widokowego Jezioro Ostrowiec.


No i zrobił się zator.


Wyspa imienia Lech na Jeziorze Ostrowiec.


Motyw z kreskówki „Kapitan Bomba”.


Konkurencja dla Gosiaka? Nie, Gosia jest bezkonkurencyjna.


Przez mostek (któryś z kolei) w dalszą drogę.


Kolejny most na drodze. Było ich kilka i wstyd się przyznać, że nie pamiętam ich ilości.


Rzeka Płociczna.


W tym miejscu kiedyś znajdowała się Węgornia.


Będzie fotka.

Parę osób wdrapało się na wzgórze zwane przez lokalnych skocznią Małysza. Charakterystyczne nachylenie i aż prosi się, aby tam zjechać rowerem. Niedaleko znajduje się drzewo miłości z racji swojego charakterystycznego wykręcenia. Niestety coraz bardziej usycha.


Drzewo miłości.

MTB pozostawiamy już za sobą… chociaż na jakość drogi, którą wracaliśmy to można się nieco zastanowić, czy na pewno. Ostatni przystanek przy charakterystycznym pomniku przyrody.


Sosna zwana „Jeleń”

Przez leśne wojaże średnia była bardzo niska, więc postanowiłem ją nieco podnieść. Leszek postanowił zabawić się podobnie, więc do domu mieliśmy sprint pełną parą. Potem stracone kalorie uzupełnił bigos i ciasto. Mniam. Ostatnia niezapomniana noc i jutro czekał nas już powrót do domu.

Udostępnij:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *